Moskwa – Czelabińsk


Zapraszam do lektury trzeciej części relacji z rowerowej wyprawy z Polski nad Bajkał, wraz z Niniwa Team. Tym razem dziennik podróży zawiera opis odcinka z Moskwy do Czelabińska, do granicy z Kazachstanem.


Galeria cz 2

Pierwsza część tutaj: Kraków – Moskwa, a jeszcze wcześniej Przygotowania oraz wstęp

Dzień 18 – poniedziałek

Data:
20.05.2013

Ilość km:
226km

Średnia prędkość:
25,9km/h

Ilość przewyższeń:
857m

Suma km:
2226km

Wieczorem było piwo, więc w nocy co chwilę się ktoś wstawał i kierował się w stronę łazienki. Mroczny gość, który od naszego przyjazdu wciąż siedzi przyczajony przy 2 calowym telewizorku czuwał, i bacznie śledził nasze poczynania.

Plan na najbliższy tydzień to 200km dziennie, żeby nadrobić czas który straciliśmy za Smoleńskiem, gdy na 2 dni zatrzymała nas policja.

Sprawny wyjazd z Moskwy, w której centrum są potężne jednokierunkowe ulice – nawet 9 pasów w jedną stronę. Jeszcze w Moskwie wychodzę razem z Kubą K. Na prowadzenie, i tak schodzi nam aż do pierwszej przerwy, tj ~50km. Najlepiej się jedzie albo na samym przedzie, albo końcu. Jadąc z przodu trzeba tylko się starać nie jechać za szybko, i trzymać równe tempo. Jadąc z tyłu, nie trzeba w ogóle na nic zwracać uwagi… 😉

Pierwszy postój pod McDonaldsem. Kawałek dalej mija nas aparat Marcela, i chwilę później Marcel, który to jeszcze przed Białorusią wrócił kończyć sesję, a w Moskwie miał dołączyć na resztę trasy. Nikogo chyba nie zdziwiło to, że najpierw zauważyliśmy jego aparat 😉 Marcel dość intensywnie stara się fotografować i nagrywać wszystko dookoła.

Marcel który ma dziś urodziny, dostaje rulona jako tort. Oczywiście każdy musiał ugryźć kawałek 😉 Za świeczkę robiła zapalniczka 😉 Żenia, który był na części jednej z poprzednich wypraw Niniwy, i który podwiózł Marcela z Moskwy, popisuje się swoimi cyrkowymi umiejętnościami – jazda na rowerze w odwrotny sposób, tj siedząc na kierownicy.

Od początku miło wieje nam w plecy, więc na prostych jedziemy nawet ponad 30km/h. Wystarczy równe tempo, i da się tak jechać. Przy rwanym tempie, nawet te 27 to by było za szybko. Ciągłe przyspieszanie jest najbardziej męczące, samo utrzymanie prędkości już zdecydowanie mniej.

Kolejny postój pod sklepem. Ociepla się wreszcie, więc znów można jechać tak jak lubię, tj bez koszulki 😉 Stopni na termometrze nigdy nie za dużo.

Słabsze osoby mają spore problemy jeśli chcą iść za potrzebą. Jest to możliwe tylko na postojach, czyli co ~50km (~2,5h). B. już prawie sika w majtki, więc korzystając z tego że ma lepszy dzień, ciśnie jak szalona do przodu. Odrobinę zwalniamy, i wyrabia się na styk wskakując znowu do naszego peletoniku 😉

Ja rzadko cały dystans (50km) jadę bez postoju. Często staję choćby na chwilę, żeby się poprzeciągać, coś poprawić, czy iść za potrzebą, choć to ostatnie bywa trudne w obecnych warunkach z racji ogromnych chmar komarów w lesie… nie jest łatwo.

Na jednym z postojów K. Skok ucieka do Włodzimierza odwiedzić znajomych. Po stacji ganiają śmiesznie przystrzyżone pudle, spotykamy też anglika, który jedzie (samochodem) pokazać synowi Syberię i trochę nie wierzy w to, że jedziemy w to samo miejsce co on, tyle że na rowerach. Norma. Po postoju ciśniemy dalej obwodnicą miasta (po co tracić czas na zwiedzanie? :/).

Jak można zrobić coś takiego psom… 😉

Dzieję się w tym momencie rzecz, której się nie spodziewałem, a była powodem podśmiechiwania się wielu osób. Wiele razy pytano mnie, czy nie boję się, że mnie przyczepka wyprzedzi. Nie bałem się.
Tymczasem jechałem sobie na prostej drodze, gdy nagle poczułem że coś mi mocno trze i mnie zwalnia. Sekundę później, zauważyłem, że bokiem, wyprzedza mnie moje własne koło ;D Uszkodzona szybkozłączka w kole na przyczepce rozpięła się całkiem, i jakimś cudem koło wyskoczyło z przyczepki, cofnęło się, i po tym jak już przyhamowałem, wyprzedziło mnie. Niesamowity widok. Myślałem, że z roweru ze śmiechu spadnę 😉

Dziewczyny wykorzystują każdą chwilę na mycie 😉

Późnym popołudniem mocno się ochładza, i dopada nas (drugi na wyprawie) deszcz. Leje dość intensywnie, my jedziemy dalej, bo nawet nie ma się gdzie zatrzymać. Chowamy się na w pierwszym przydrożnym barze. Zimno, mokro – zdecydowanie nie lubię!

Ojciec jedzie na poszukiwanie miejsca do noclegu (mamy namioty ale… ten… hmmm, chyba nie wiem czemu ich nie wyciągamy :p). Wraca z nowiną, jest wolna chata!

Ruszamy. Po postoju to dopiero zimno. Ciężko ruszyć. Odbijamy ~1,5km od głównej drogi do wioski wyglądającej trochę jak skansen. Prawie same stare, drewniane domki, wszystkie ciekawie pomalowane. Podjeżdżamy pod budowę nowego ceglanego domu. Pokręciliśmy się chwilę aż z domostwa obok wyszła do nas babuszka. Przeraziła się dość mocno na wieść, że chcemy w domu, który pilnuje pod nieobecność syna, spać. Nie było łatwo, ale Ojciec ją przekonał 😉

Dostajemy jedno, nieduże pomieszczenie, w którym o dziwo wszyscy się mieścimy (jedynie poza Szymonem i Górnikiem, którzy rozłożyli się w ‘przedpokoju’). Msza na karimatach (w modlitwie wiernych pomodliłem się o to, żeby nigdy więcej nie wyprzedziło mnie kółko w przyczepce ;)), później szum kuchenek gotujących wodę i makarony.

Upchani

Coś nie mogę usnąć. Wokół słychać irytujące chrapanie i bzyczenie komarów. Pod śpiworem i w moskitierze gorąco, bez tego, nie da się wytrzymać bo gryzą. Jak żyć? Złączyliśmy z B. śpiwory, co by jej cieplej było. Ma tak jak znacząca część grupy lekki i zbyt słaby śpiwór, przez co nie jedną noc nieźle marznie.

Trasa:

Dzień 19

Data:
21.05.2013

Ilość km:
212km

Średnia prędkość:
22,6km/h

Ilość przewyższeń:
1037m

Suma km:
2437km

Jakoś usnąłem, i nawet nie było źle. Tylko 3x wstawałem w nocy, żeby kogoś ruszyć żeby chrapał trochę mniej. Zimno z rana, ciuchy dalej mokre, pogoda nie rozpieszcza, ale szczęśliwie nie pada.

Należę do osób, które zdecydowanie wolą jechać pod wiatr, niż w deszczu. Pod wiatr jedzie się wolniej, ciężej, ale i tak przyjemnie. W deszczu nie czuję żadnej przyjemności z jazdy.

Nadal trwa rulonowe szaleństwo. Za 2zł 800kcal. Super 😉

B. po wczorajszym dobrym dniu, dziś zostaje niestety w tyle.

Na 1.postoju przy przydrożnym barze/sklepie, laski załatwiały się obok budynku (toaleta była płatna). Właścicielka je przyłapała, i dała jednej z dziewczyn łopatę, żeby zakopać co trzeba ;D

Z jednej strony niby taka spina, a z drugiej strony 15min czekamy na herbatę Miśka 😉

Na kolejnym postoju walczę intensywnie ze swoją wciąż nie działającą kuchenką. Czyszczę, przedmuchuję, reguluję, rozkręcam na części pierwsze, skręcam z powrotem (nawet żadna część nie została). Odpalam i… nic. Zamiast gotowania makaronu, na słabiutkim płomieniu udało mi się wodę podgrzać, i zrobiłem sobie zupkę chińską 😉 Może gdybym nie był taki głupi i uparty, to bym skorzystał z czyjejś kuchenki, ale nie, przecież mam swoją, bardzo dobrą, Primusa! Multifuel! I dalej wcinam rulony/kanapki…

Dojeżdżamy do Niżnego Nowogrodu. Trochę ciągnie się droga przez miasto, jest kilka niebezpiecznych sytuacji (dużo dziur, których pokazywanie u nas leży itp.). Rowery wpadania w dziury nie wytrzymały, i Miśkowi rozwalił się trochę amortyzator. Wojtkowi za to, który pił wodę wpadając w dziurę, ukruszył się ząb od bidonu… Nie ma lekko! Przejeżdżamy przez potężną rzekę Oka (ze 2-3x szerokość Wisły w Warszawie), która okazuje się być jedynie jednym z wielu dopływów Wołgi, wzdłuż której będziemy jechać przez kolejne 2 dni (widząc ją zresztą jedynie raz :p).

Mamy super spanie u bardzo przyjacielskich Sióstr. Czuło się, że gość w dom, Bóg w dom 😉 Rowery wprowadzamy do bardzo ładnego kościółka, który do obecnego kształtu jest przekształcony ze starej stajni. Zanim się wszyscy pozbierali na posiłek, zdążyłem się jeszcze na szybko umyć. Co prawda wiele mi z tego nie przyszło, bo i tak w zimnej wodzie się myłem, ale zawsze to nie trzeba już później w 20 osobowej kolejce czekać.

Kościelna stajnia

Na kolację dostajemy chyba dobrą zupę pieczarkową (zjadłem tak szybko, że nawet smaku nie poczułem zbytnio), i ryż z sosem mięsnym. Z racji mojej dość monotonnej diety kanapkowo-rulonowej, wszystko mi niesamowicie smakuje 😉

Lewa ręka pokazuje ile przejechaliśmy, prawa pokazuje nasz cel 😉

Trasa:

Dzień 20 – środa

Data:
22.05.2013

Ilość km:
202km

Średnia prędkość:
21km/h

Ilość przewyższeń:
1300m

Suma km:
2639km

Rano msza w kościółku, i po obfitym śniadaniu u Sióstr, pakujemy do sakw świeżo uprane, i niesamowicie pachnące ciuchy do sakw. Jedna z Sióstr chyba z pół nocy zarwała, żeby nam to wszystko uprać. Dzięki!
Na początku dostajemy opieprz za wczorajszy przejazd przez miasto. Fakt, był dość chaotyczny i momentami niebezpieczny. Najgorzej bywa na skrzyżowaniach – jeśli przód grupy wjedzie na żółtym, to koniec wjeżdża już prosto pod koła jadących z boku samochodów… Do tego ruszanie ze świateł też nie idzie nam zbyt dobrze. Przód wyrywa, a zanim wszyscy ruszą, to jesteśmy po chwili rozciągnięci na 100-200m.

Trzeba gonić

Jazda dzisiaj też coś niezbyt dobrze idzie. Bardzo rwane tempo, które jest męczące do utrzymania. Zamiast jechać równo te ~25, to jedziemy na zmianę 20 i 30km/h…  Rozrywamy więc naszą grupkę co chwilę, później czekamy aż się połączymy, później  znowu się rozrywamy… Niestety niektórzy jadąc z przodu nie umieją trzymać tempa, tylko jadą jak im się uwidzi. Tylko się męczymy, a średnia i tak taka sama, jakbyśmy na spokojnie jechali te 25.

Powyższa sytuacja nie jest wyjątkiem, zdarzającym się dzisiejszego dnia, tylko bardzo częstym zjawiskiem.

Na postoju Ojciec mówi, że albo B. odda część bagaży, albo dalej nie jedzie. Mocno 'niemiłe’ to było, zważywszy na ton i sytuację, przez którą B. nie daje rady (rwane tempo!!!), której sam jest częstym powodem. Jak jechaliśmy równym tempem, to bez problemu dawała radę.

Przydrożne kafe – w menu tradycyjnie szaszłyk i pierogi

Po raz kolejny przechodzi mi tu przez myśl (pierwszy raz był chyba gdy przejechaliśmy prawie całą obwodnicę Mińska…), żeby od grupy się odłączyć, i pojechać samemu razem z B., na spokojnie i bez spiny medialnej i fizycznej, w jakieś ciekawsze okolice niż dość nudna do tej pory (później jeszcze nudniejsza) Rosja. Przypominam, że wciąż ja, B. i Piec jesteśmy mniej lub bardziej (zależy od dnia) chorzy.

Gdybym wtedy o tym porozmawiał z B., to pewnie by się tak to skończyło, bo miała podobne myśli. Nie pogadaliśmy jednak o tym, i pojechaliśmy dalej razem. Oddałem swój wór transportowy, w którym był tylko namiot i karimata (łącznie ~4kg) Piecowi, a wziąłem od B. wór, do którego poprzerzucała wszystko co najcięższe. Jestem na tyle mocno dociążony, że w sumie i tak nie poczułem specjalnie różnicy 😉

Tiry. Dużo tirów…

Na postoju ćwiczymy jeszcze stojąc w kółku – którym kończy się każda przerwa – pokazywanie dziur. Niestety wiele osób prawie w ogóle tego nie robi. A gdyby przód pokazał dziurę ze 200m wcześniej, i ominął ją dużym łukiem, to wszyscy by ładnie przejechali bez rozwalania sprzętu.

Na drodze jakieś remonty, więc wprowadzono miejscami ruch wahadłowy. Skończyło się to wielokilometrowymi korkami tirów na każdych światłach. Ogólnie tego dnia, jest jakaś tragedia na drodze. Mija nas niemalże non-stop ciąg tirów, jeden za drugim, przy ~70km/h. Łącznie, w całym swoim życiu chyba tylu tirów nie widziałem, ile tego dnia. Masakra jakaś.

Tualet. Zwykle tak (lub gorzej) to wyglądało.

B. cierpi z powodu bólu brzucha, więc zostajemy na chwilę we troje z tyłu. Jak wsiadamy z powrotem na rowery, rozgadujemy się z Piecem na temat rulonów (których jemy w grupie zdecydowanie najwięcej, stając się w tej kwestii ekspertami i zawsze znajdzie się na ich temat jakaś ciekawa myśl :p). Chwile nieuwagi kończy się tym, że B. wpada w przyczepkę, i wywraca się razem z Piecem. Eh, ktoś tu nie ma szczęścia do wywrotek. Szczęśliwie nic się nie stało, poza lekkimi obtarciami, i wylaniem świeżo kupionej (za 4zł!) wody z rozwalonego już i tak bidonu Pieca – nie mógł jej odżałować 😉

Po chwili doganiamy resztę, która próbuje naprawić pęknięty bagażnik Kuby K. B. oddaje mu swój przedni bagażnik (też pusty, wieziony jako zapas), a ja korzystając z okazji, biorę od B. jeszcze sakwy, które zakładam na swój przedni bagażnik, który wziąłem specjalnie po to, żeby móc komuś pomóc, a który do tej pory był pusty (tylko przed Lublinem się przydał, jak Joli koło z przyczepki pożyczyłem). Z pełnym zestawem idzie już trochę ciężej, szczególnie na podjazdach i pod wiatr czuć przednie sakwy, które robią jednak zdecydowanie większe opory, niż sakwy na przyczepce, które w tej kwestii są praktycznie niewyczuwalne.

Sakw nigdy nie za wiele 😉

Na postoju chmary komarów, które nawet gdy siedzę w kłębach dymu z pobliskiej wędzarki, gryzą jak szalone.

Górnikowi wysiada suport. Po szybkim serwisie, okazuje się że zamiast kilku centymetrów gwintu w ramie, zostały go 3 zwoje… Górnik takimi rzeczami się nie przejmuje 😉 Nie przejmuje się też innymi, tym bardziej istotnymi sprawami. Scenka przy wkręcaniu na nowo suportu do ramy:

Ciman: Nie w tą stronę to wkręcasz!

Górnik: Mi to obojętne 😉

Dobrze, że Marcin czuwał, bo by Kuniol dalej nie pojechał.

Ciman miał sporo roboty.

Małą ciekawostką były też rury z gazem, które u nas zawsze są pod ziemią, a dziś, szły wzdłuż naszej drogi ~3m nad ziemią.

Na końcówce tworzymy potężny korek tirów. Zjeżdżamy na bok, żeby je przepuścić, ale jadą ciągiem przez 15 min, i końca nie widać, więc wciskamy się z powrotem na trasę przed jakiegoś zapewne bardzo zadowolonego z tego powodu kierowcę. Dziś po raz drugi już myślę o odłączeniu się od grupy… Trasa tragiczna, ruch niewyobrażalnie duży, jeśli tak to ma dalej wyglądać, to ja się wypisuje…

Odbijamy ~2km do wsi żeby poszukać noclegu. W pierwszym domu gospodarz nas olał. W drugim nas wysłali na łączkę przed domem. Przyszła w końcu Gołowa mówiąc że nas przyjmie. Zaprowadziła nas do swojego domu, który okazał się być pierwszym, do którego zaglądnęliśmy. Niestety to facet jednak rządził w tej rodzinie, i ze spania dalej nici.

W końcu docieramy do wiejskiego klubu (jest scena i rzędy siedzeń), gdzie po niezbyt udanym połączeniu śpiworów razem z B. (rozwalona końcówka zamka…) idziemy spać. Komarów brak. B. cały czas kaszle zamiast spać :/

Trasa:

Dzień 21 – czwartek

Data:
23.05.2013

Ilość km:
215km

Średnia prędkość:
20.8km/h

Ilość przewyższeń:
1472m

Suma km:
2854

Coraz gorzej się wstaje… Nie ma zupełnie czasu żeby zająć się kuchenką. Na śniadanie 2x chińszczyzna (czyt: zupka chińska) z wrzątkiem z ekspresu do kawy.

Dosyć ciepło na zewnątrz, jedzie się nieźle. B. się upiera i bierze swoje sakwy. Po pierwszym postoju mimo jej protestów udaje mi się je z powrotem zabrać 😉

O dziwo, sporo mniejszy ruch, jechało by się całkiem przyjemnie, gdyby nie mocny wMordeWind. Na drugim dystansie łapię gumę w przyczepce, której nawet nie czuję w trakcie jazdy, a informuje mnie o niej Ciman. Szkoda czasu na zmienianie, szczególnie, że pod wiatr trochę ciężko gonić grupę z całym tym majdanem, więc jadę z kapciem  😉 Przyczepka i tak nie jest bardzo ciężka, drogi dziś dobre, więc obręcz się nie rozwali.

Na 3 dystansie 1. grupa łapie gumę, której nie potrafi naprawić (dopiero za 4 razem im się udaje :p), a my jedziemy dalej naszą grupką. Mocno wieje, trzymamy bardzo zwarty szyk żeby się wspomóc. Cały dystans prowadzimy razem z Kubą K. Równo i spokojnie 😉

Spotykamy pierwszego na naszej trasie sakwiarza. Niemiec, o dziwo nie wyglądał jak z katalogu (tzn. nie był super czysty i zadbany :p), ale Ortlieby oczywiście miał. Dziennikarz, jadący z Niemiec do Władywostoku. Pisze po drodze do niemieckich i rosyjskich gazet, i na podróż jakoś starcza. Fajny pomysł 😉

Pogadaliśmy z 10min i ruszyliśmy razem na kolejne 30km. Mimo naszego spokojnego tempa poprzednie grupy nas nie doganiają, i na postój dojeżdżamy jakieś 5min przed nimi. Na obiad znowu chińszczyzna. Eh, tęskni mi się już za makaronem… :p Dokupiłem sobie w barze jeszcze pierogi z baraniną i majonezem [; Dobra ta baranina, ciekawe czemu u nas nie sprzedają.

Ruszamy jedną grupą. Nieźle się zmachałem na 2,5km podjeździe trzymającym równo 5%. Bagaże dają o sobie znać 😉 Później świetny zjazd, na którym brakowało mi tradycyjnie przełożeń (od Polski jadę bez blatu mając do wyboru tylko tarcze 26/36zębów, więc powyżej ~40km/h praktycznie nie mogę dokręcać). Tak czy inaczej z racji wagi moich bagaży, na zjazdach grupa jakoś mocno mi nie ucieka 😛

Dla Soni nie ma złej chwili ani miejsca na drzemkę

Z początkiem mostu na Wołdze zatrzymuje nas policja, którą szybko ugadujemy ‘my sportsmeny, na uniwersjade’, i jedziemy dalej w 3 grupach. Wołga jest przeolbrzymia. Most w poprzek rzeki ma 4km długości! A nie jest w tym miejscu jakoś specjalnie szeroko rozlana… Dla porównania, najdłuższy most w Warszawie ma około 400m długości.

Wołga w szerz. Nawet nie da się jej zdjęcia zrobić… 😉

Kazań od początku robi na nas spore wrażenie. Sporo ciekawych i zadbanych budynków, wybitnie nowoczesny (chyba nawet bardziej niż Moskwa). Jest to stolica Tatarstanu, drugiego po Moskiewskim najbogatszego regionu Rosji. Widać. Za 1,5 miesiąca ma się tu odbyć Uniwersjada, czyli taka olimpiada dla uniwersytetów. Wybór miasta nie dziwi. Spanie mamy załatwione na piwnicach parafii. Są prysznice, ping-pong, łóżka dla dziewczyn… Ja znalazłem sobie wielki materac, na którym miałem najwygodniejsze spanie do tej pory. Już mocno się przyzwyczaiłem do twardości karimaty, miła odmiana taki materac 😉

Na kolacje dostajemy ponoć bigos, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem 😉 Żeby na ryż z podsmażoną kapustą bigos mówić…

Trasa:

Dzień 22 – piątek

Data:
24.05.2013

Ilość km:
136km

Średnia prędkość:
13,9km/h

Ilość przewyższeń:
700m

Suma km:
2990km

Mimo dużej kolacji, wstaje głodny :p Od ~tygodnia mam jakieś bardzo dziwne problemy z językiem, który jest spuchnięty i utrudnia mi mówienie :p Wysnuwam teorię, że jedzie mi się ciężko, a w takich sytuacjach czasem przygryzam język… może to od tego? Tak czy inaczej, zamykam się dość mocno w sobie żeby sobie wstydu nie robić rozmawiając…

Na śniadanie po mszy znowu zupki chińskie (x3).  Odwiedzamy cerkiew w której znajduje się obraz Matki Boskiej Kazańskiej, taki odpowiednik naszej Matki Boskiej Częstochowskiej.

Po wyjściu szybkie tańce przy dźwięku dzwonów 😉

Jakaś babuszka daje nam (chyba poświęcony) chlebek którym się wszyscy dzielimy. Później znowu śniadanie :p Wcinam jakąś konserwę z chlebem. Zdrowa żywność przede wszystkim! 😉 Sklep drogawy, drożdżówki po 10zł…

Jedziemy pod Decathlon żeby dokupić trochę brakującego sprzętu. Miały pod nim zaczekać 2 osoby, i później gonić grupę, ale pech chciał, że zauważyłem rozwaloną obręcz u Soni 😉 Co prawda ja bym z takim kołem spokojnie dalej jechał, ale chłopaki  stwierdzili że trzeba naprawić i wzięli się za przeplatanie koła, a reszta miała dzięki temu 1,5h wolnego. Czym prędzej udajemy się do McDonaldsa 😀 Niektórzy cieszą się dostępnością wi-fi, przed którym ja skutecznie się bronię – miło być czasem odciętym od świata.

Przeplatanie koła

Niewiele ujechaliśmy z racji bardzo mocnego wiatru głównie w twarz, i kolejny kapeć w grupie. Próba zaśnięcia na asfalcie skończyła się tym, że później w trakcie jazdy usypiałem :p

„Mój, jest ten kawałek asfaltu
Nieee, mówcie mi więc, gdzie mam jechać…”

Później prawie wszyscy przejeżdżamy przez jakieś listwy leżące na drodze. Prawie wszyscy, bo Miśkowi się nie udało :p Wkręciło mu się dziadostwo w kasetę niszcząc przy okazji kilka ogniw łańcucha. Kolejne leżenie na asfalcie 😉 Buff na oczy i jakoś idzie nawet odpocząć, choć ostatnio i tak śpimy po te 7-8h więc jestem w miarę wyspany. Dopiero po 90km właściwa przerwa (po drodze oczywiście nie obyło się bez podjadania rulonów). Ja tradycyjnie już ostatnio chińszczyzna, nawet mi się chleba nie chciało wyciągać na kanapki, ale podojadałem jeszcze po B. i Sonii i się najadłem. Nie ma to jak na sępa 😉

Kolejny postój na Przerwę Integracyjno Wypoczynkowo Organizacyjną, czyli w skrócie na PIWO. Przy przydrożnym barze stały stare samochody które sprawiły nam dodatkowo małą radochę.

Po jednym piwie, to jeszcze można jechać, nie? Co jeśli ma 1,5L?

Nie idzie nam dzisiaj jazda… Po kolejnych 30km znów gadaliśmy z Piecem o rulonach, co tym razem skończyło się niezłym karambolem… Ktoś z przodu za ostro przyhamował i powpadaliśmy jedni na drugich. 6 osób padło na glebę, w tym Miki mocno zdarł dłoń, sporo rozcentrowanych kół, a ja przeleciałem przez kierownicę i zgiąłem kolanem lemondkę. Kolano mnie tak bolało że się podnieść nie mogłem :p Po minucie trochę przestało i wziąłem się za prostowanie przedniego bagażnika. Lemondkę z kolei udało się naprostować przy użyciu sztycy. Pogięte przednie koło podmieniłem z kołem z przyczepki – znów się przydała 😉 Kilkaset metrów dalej ułożyliśmy się do spania na tarasie stróża przy stacji benzynowej. Dziewczyny siedzą w środku budki, chopy na zewnątrz. Komary tną, w moskitierze spać się nie da bo gorąco (a ta i tak przylega do twarzy i gryzą przez nią :D).

Dzień pełen awarii, kilometrów najmniej na całej wyprawie. Choć tydzień i tak mamy mocny. Robimy w ostatnich dniach po ponad 200km dziennie, żeby nadrobić opóźnienie spowodowane przez policję za Smoleńskiem.

Trasa:

Dzień 23 – sobota

Data:
25.05.2013

Ilość km:
212km

Średnia prędkość:
23,5km/h

Ilość przewyższeń:
1280m

Suma km:
3202km

O dziwo wyspałem się nawet i zacząłem się budzić przed budzikami 😉 Znowu pasztet i serek topiony (już się nie mogę doczekać niedzieli żeby kuchenkę ogarnąć…), i już – ostrożnie po wczorajszym karambolu – jedziemy dalej. Na tyle ostrożnie, że dopiero po 15km Krzysiek wjechał w B., która ma bardzo dobre odejście po glebie (już trzeciej, 2 nie z jej winy, bidula…), i od razu zeskakuje na pobocze 😉 Kolejne siniaki, i centrowanie kół. A chwilę wcześniej, Ojciec mówił, że czuje że dziś będzie rekord kilometrów 😉

Postój pod  sklepami gdzie wcinamy lokalne specjały – pierożki. Takie małe bułki z kapustą, mięsem, ziemniakami, jajkiem lub parówką. Podgrzewają toto w mikrofali i jest całkiem dobre i niedrogie 😉 Dopycham się oczywiście rulonami.

W trzeciej, bardzo mocnej grupie robimy ze 2 dodatkowe postoje, żeby móc się później bardziej wyżyć goniąc grupę 😉 Fajnie się jedzie szybszym tempem, ten wiatr we włosach… 😉 Czasem wolna jazda potrafi bardziej zmęczyć/znużyć niż szybka.

Pomalować barierki ciągnące się tysiącami kilometrów wzdłuż drogi, to niełatwa sprawa

Przejeżdżamy potężną tamę na rzece Kama – jest to jeden z dopływów Wołgi, ot taka sobie rzeczka, 1800km długości… Postój obiadowo-zakupowy pod hipermarketem i msza w wysokich trawach. W trakcie pakowania zauważam spory luz na piaście w przyczepce, spowodowany prawdopodobnie wczorajszym wypadkiem. Szybkie kontrowanie i jest ok.

Sweeeet focia 😉

Potężny wiatr, bardzo ciężko się jedzie. Szczęśliwie droga skręca i kawałek dalej ciśniemy po 30-35km/h na prostych 😉 Trochę się tu rozjeżdżamy i mieszamy w grupach. Ja wyskakuje z tyłu i dokręcając mocno na podjazdach szybko doganiam 1. grupę. Jak ją doganiam, to B. od razu zostaje w tyle. Chyba mam na nią zły wpływ :p

Szybki, 20min postój w polu na rulona, a B. zbiera porozrzucane przez ludzi śmieci. Nieładnie.

Wiele nie ujechaliśmy i droga znów zakręciła. Ciężko idzie pod wiatr… B. boli brzuch i zostajemy w tyle, reszta leci do przodu. Zagaduje nas z samochodu jakiś dziadek i częstuje wodą i mlekiem skondensowanym. Dobry mix 😉

Spokojnie dojeżdżamy do grupy, choć jadąc tylko we dwoje, dużo niebezpieczniej mijają nas po drodze tiry. Jak jedziemy w grupie to jednak zachowują dużo większą ostrożność, możliwe że nawet z samej ciekawości. Na stacji z trudem ogrywamy wspomnianego przed chwilą dziadka w szachy (przy czym jest wśród nas człowiek z rankingiem na poziomie >2000 (czyli bardzo wysokim) :D), dziewczyny w tym samym czasie robią sobie jakiś stretching ;p

Biorę od B…. wszystko 😉

Jest też wzorowany na reklamie Volvo epic split:

To był fajny, długi postój. Szkoda, że zwykle pędzimy, i nie mamy czasu na takie zabawy.

Olewamy zaproszenie właściciela stacji do noclegu w namiotach pod meczetem który zbudował, i zjeżdżamy do pobliskiej wsi. Po kilkunastu minutach poszukiwań, znajdujemy nocleg w klubie (takim naszym MDK’u), Jest fajnie, choć musimy zapłacić po te 10zł od głowy za noc (spędzamy tu dwie noce) – słabo. Dość czysto, fajna okolica, nawet umywalka się znalazła… wychodek oczywiście tradycyjnie na zewnątrz w formie budki z dziurą w ziemi 😉

Ciekawskie dzieciaki

Właściciel klubu mocno obawiał się nas przyjąć. Prosi żebyśmy nie kręcili się za dużo po wsi, i a nuż nie zwrócili na siebie uwagi tutejszej mafii, tj policji, więc wieczorem nie idziemy nawet do sklepu.

Idziemy za to w kilka osób do sąsiedniego domu. Z zewnątrz stara, drewniana, ledwo trzymająca się chałupinka. Wewnątrz podobnie, bida, 7 dzieci, ale telewizor porządny, a jak… dzięki temu możemy obejrzeć finał ligi mistrzów 😉 Bayern wygrywa z Borussią niestety 2:1, a czy zasłużenie, to nawet nie wiem, bo na 2 połowie już spałem 😉

Trasa:

Dzień 24 – niedziela

Data:
26.05.2013

Ilość km:
0km

Średnia prędkość:
0km/h

Ilość przewyższeń:
0m

Suma km:
3202km

Dzień wolny, i wyczekiwany przez cały ten dość uciążliwy pod różnymi względami tydzień.

Miałem różne kryzysy. Wkurzał mnie Ojciec, pobudki, nierówne tempo jazdy, krótkie postoje, długie modlitwy, brak samotności i wolności. Chyba wszystko co tylko mogło 😉 Ale odkąd wziąłem sakwy od B. to i tak lepiej mi się jechało – czułem że się do czegoś przydaje i że jest jakiś sens mojej jazdy 😉 Bo widokowo to nasza trasa całkowicie leży, i do przyjemnych nie należy. Coraz lepiej mi też idzie ogarnianie się na postojach, więc i czasu na odpoczynek czasem się trochę znajdzie.

Pospałem do ~10 dzięki koreczkom do uszu z którymi się nie rozstaje. Wspólne spotkanie, na którym jest sporo narzekania m.in. na przedłużające się postoje i niebezpieczną jazdę. Później msza – ołtarz na scenie, my na widowni. Od razu gorszy odbiór, nie wiem czemu tak się buduje kościoły…

Później wciskamy się po sąsiedzku do bani, czyli takiej niby sauny z wiadrem zimnej i gorącej wody, w której się człowiek myje jak siedzi w środku. Spłukuje się wszystko na podłogę i gdzieś tam sobie ta woda spływa dalej. Im dalej na wschód, tym więcej takich bań przy domach spotykamy. Normalnej łazienki nie uświadczysz.

Co prawda dopiero jutro przekroczymy kolejną strefę czasową, ale już dziś przestawiamy zegarki o 2h (Tatarstan mimo że powinien być już innej strefie czasowej, wywalczył sobie ten sam czas co Moskwa, dlatego teraz zmiana aż o 2h). Pół niedzieli nima…

Dzięki Górnikowi udało mi się naprawić kuchenkę – porządne czyszczenie pomogło. Już trzeci raz zjadłem makaron 😉 Sporo picia na sen i spać po uzupełnieniu zaległych 3 dni w dzienniku i wypisaniu co tygodniowych złotych myśli 😉

Moja brzmiała:

Jest super, chciałbym jechać dłużej. Ludzie przyjaźni, a Ojciec dobroduszny. Dużo wolnego czasu i mało jeżdżenia. Trzy długie, trzy krótkie, trzy długie.

Komentarza chyba nie wymaga 😉

 

Dzień 25 – poniedziałek

Data:
27.05.2013

Ilość km:
215km

Średnia prędkość:
23,2km/h

Ilość przewyższeń:
1284m

Suma km:
3417km

Trochę niewyspany bo późno poszedłem spać a B. dodatkowo całą noc kaszlała więc oboje nie pospaliśmy. Kuchenka znowu nie działa…. Nie wiem o co chodzi… Zupki chińskie idą w ruch i wrzątek dzięki uprzejmości Miśka. B. mnie znów dopycha kanapkami 😉 Ja ciągle wcinam pasztet i ryby z puszki :p Ostatnio ciągle jeżdżę z 3 grupą, która robi częstsze postoje a później goni. Niektórym się to niepodobna.

Ojciec miesza grupy (kolejno odlicz!), dzięki czemu np. Siara po raz pierwszy jedzie bez Piotrka (z którym biorą ślub w Wierszynie do której jedziemy). Rano już ciepło (krótkie spodnie + bluza) i sprawnie dojeżdżamy do 1. postoju (średnia 24km/h). Pechowo trafiam na dwie pod rząd niejadalne konserwy, które muszę zostawić, i zadowolić się rulonem (nie żebym nie lubił :D).

Ruszamy jako pierwsza grupa i mocno ciśniemy. Niepozorna, 18 letnia Hania prowadzi grupę ~35km/h na prostych, ale zmienia ją w końcu Filip któremu już nie głupio powiedzieć żeby zwolnił (czego i tak nie robię ;)). Na zjazdach brakuje mi przełożeń, i muszę dociągać do grupy na podjazdach, więc idzie się zmęczyć przy tych prędkościach. Na podjazdach dziewczyny są wyraźnie wolniejsze, mimo że sakwy mają jednak dużo lżejsze. Na postoju zakupy w sklepie kilometr od drogi, i uzupełnianie zapasów wody w klimatycznej studni. Porzuciłem przyczepkę na skręcie, żeby reszta wiedziała że ‘coś się dzieje’, ale i tak wracam na rozjazd zanim jeszcze nadjechali. Czekamy na drugą grupę dobre 30min, później 30 min postój, ruszamy jako ostatni więc dodatkowe 10min później… To był długi postój.

Wiele w sumie nie ujechaliśmy, bo raptem 30km, i robimy postój w małym miasteczku. Szczęśliwie moja kuchenka idzie po rozum do głowy i pozwala mi ugotować makaron. Do Joli doczepia się za to jakiś lokalny żul, który mimo naszych nacisków nie chce się odczepić. Już gaz ktoś chciał wyciągać żeby sobie poszedł…

Msza w cieniu drzew tuż przy drodze. Marcela który dawno temu wyjechał ‘kawałek do przodu żeby zrobić zdjęcie’  nie ma już z nami ze 3h. Odnajduje się po kolejnych 20km, i tłumaczy się szukaniem dobrej ekspozycji do fotki 😉 A nasze zdjęcia w sumie i tak są bardzo monotonne, bo i okolice przez które jedziemy nie rozpieszczają widokowo. Lasy, łąki, ileż można na to patrzeć… Choć na tych zdjęciach nawet fajnie to wygląda 😉

Przejedzony i strasznie senny ledwo się toczę. Trasę wieńczy niekończąca się obwodnica Ufy, i 5% podjazd na którym wszyscy spływają potem. Na postoju znowu piwo z Filipem i ~15min po nas dociera ostatnia grupa. Zakupy, nieudana próba wbicia się do 2 szkół i cerkwi… Chcemy iść spać nad rzeczkę, ale z otwartymi ramionami przyjmuje nas na swoje podwórku właściciel jednego z mijanych domostw. Ogródek nieduży, do tego niezbyt zadbany i dość nie równy, ale dajemy radę. Stygnąca bania dla dziewczyn, i szlauch dla facetów. Piwo, apel, piwo… 😉

Średnia >26km/h na 210km z sakwami – nieźle, choć spokojnie można było więcej 😉 Jakim cudem te dziewczyny dają radę jechać w takim tempie? Nie wiem.

Szczególnie, że dziś sporo prowadziły w naszej grupie (na ich własne życzenie), więc to nie jest tak, że się cały czas chowają za nami. Podział grup i rotacja na siłę to był super pomysł! Wreszcie trochę inne gęby się oglądało w trakcie jazdy.

Trasa:

Dzień 26 – wtorek

Data:
28.05.2013

Ilość km:
151km

Średnia prędkość:
19,6km/h

Ilość przewyższeń:
2305m

Suma km:
3568km

Coś niewyspany jestem, ciężko się zebrać. Wciskam trochę dżemu, jogurtu, myję zęby i prawie spóźniony staję do kółka w którym niemiłosiernie gryzą całe chmary komarów. Spóźniła się też B. i Jola które nawzajem na siebie czekały – psalm i czytanie za karę 😉

Żegnają nas bardzo mili gospodarze. Grupy tym razem podzielone wg wieku, więc ja w grupie emerytów-rencistów (7 najstarszych) i inwalidów (Piecu).

Pierwsze podjazdy na Uralu

Dość ciepło, ale mocno bierze mnie na spanie. Ledwo się doturlałem do postoju na małej stacji przy drodze, która raczej nie cieszy się zbytnią popularnością. Tak czy inaczej, ekspedientka tylko na nas rzuca okiem, i przegania żebyśmy dystrybutorów nie zasłaniali.

Grupa 1.ruszyła, a moja coś nie może się zebrać, więc ruszam samotnie. Spokojnym tempem, prawie przez godzinę gonię jadę sam. Miło się tak jedzie… Nie trzeba pokazywać dziur, można mocniej szarpać tempo wg własnych upodobań, odpocząć na zjeździe, pociągnąć się kawałek za tirem…

‘Jesteś gorąca jak podmuch z pod TIRa’ 😉

Dogania mnie moja grupa i robią postój, żeby znowu gonić…  Ja jadę dalej z 1. grupą do której dołącza też Szymon. Dopada nas deszcz, więc trzeba ubrać kurtkę. Zgrzałem się w moment, więc z powrotem się rozebrałem. Czy ciuchy mokre od potu czy od deszczu, jest jest ciepło to obojętne…

Drugi postój w przydrożnym Cafe. Głupia baba otwiera ciągle drzwi przy których siedzę, ja zamykam, ona otwiera. Mówię, że zimno, że się rozchorować nie chcę, zamykam, ona otwiera… Klient nasz pan 😉 Msza w korytarzu tuż przed knajpą. Ruszać się nikomu nie chcę, więc odśpiewujemy majówkę żeby jeszcze dłużej zeszło. Piecowi całkiem nieźle to idzie, więc Ojciec zaleca mu pójście do nowicjatu 😉 Ruszamy na pierwsze większe uralowe wzniesienia. Jedzie mi się super, więc wymijam grupę na podjeździe dojeżdżając malowniczym zjazdem do miasteczka w dolinie. Odbijamy na zakupy w Magnicie, który dość szybko stał się naszym ulubionym sklepem. To taki trochę odpowiednik naszej Biedronki.

Miasteczko w dużej mierze drewniane, bardzo kolorowe, biedne… Do chłopaków którzy czekali na rozjeździe (a nie zjechali do sklepu) podjechali jacyś lokalsi i chcąc zaprezentować swoją broń, celowali do nich… Ostro.

Każda chwila jest dobra na drzemkę

Kolejne podjazdy, na których grupy się trochę rozpadają, i można się trochę po ścigać 😉 Podjazdy zbyt wysokie nie są, ale i tak jest to miłą odmiana, do bardzo płaskiej (później jeszcze bardziej) do tej pory trasy.

Spanie na parkingu za budkami sklepowymi. Kuniol walczy ze swoją kuchenką która też odmawia posłuszeństwa, ale w końcu udaje mu się osiągnąć wytrysk benzyny który radośnie wszystkim oświadcza:  „mam wytrysk!”

Niezbyt ciekawa okolica na spanie

Trasa:

Dzień 27 – środa

Data:
29.05.2013

Ilość km:
159km

Średnia prędkość:
19,5km/h

Ilość przewyższeń:
2400m

Suma km:
3727km

Coś ciężko się obudzić, czyli ranek jak zwykle 😉 Pobudki o 5, czyli aktualnie o 1 polskiego czasu, są trudne, szczególnie, że należę raczej do śpiochów 😉 Śpię tradycyjnie te 15min dłużej, budzi mnie dopiero Piecu. Prawie zawsze śpię w koreczkach.

Ziiiimno. Niby niewysokie, ale jednak góry. Robię na szybko kanapki, i wcinam je w trakcie pakowania. Dzisiejszy podział na grupy wg uczelni: polibuda śląska, inni uczący się, reszta.

Od początku górki – coś w stylu naszych Beskidów. 200m do góry, 200 w dół i tak w kółko. Coś ciężko mi dzisiaj idzie trzymanie koła. Wolałbym jechać odrobinę szybciej, albo wolniej 😉

1. postój po dość długim zjeździe z widoczkami na miasto w dolinie. Ciężko się rusza jak się człowiek zasiedzi, do tego przy ruszaniu mnie naszła nieoczekiwana potrzeba… Skończyło się to gonieniem grupy przez 20km. Dogoniłem, a koła znów nie mogłem utrzymać :p Nie moje tempo.

Marcel nieźle pociska na podjazdach – większość robi na stojąco… Gdybym ja tak zrobił, to po jednym takim podjeździe mógłbym się pożegnać z wyprawą, bo by mi kolana wysiadł. Niestety dokręca też na zjazdach, gdzie bez blatu osiągam olbrzymie kadencje żeby się utrzymać 😉 Na podjazdach lecimy około 12km/h przy 5% nachyleniu.

Nieźle sobie radzi tutaj też B., którą czasem dopycha (trzymając rękę na plecach) trochę Szymon.

Na polankę w lesie dojeżdżamy z 20 minutami przewagi, i znów udaje mi się ugotować makaron 😉 Nie wiem zupełnie czemu kuchenka czasem działa lub nie działa.

Msza z tirowcem spotkanym 2 dni temu, wożącym z Polski kawę do Czelabińska. 30tys €towar, 6tys € transport. Nie dziwne, że wszystko drogie u ruskich…

Wyrabiam się szybko i nawet udaje mi się jak nigdy poleżeć i odpocząć 25min 😉

Ostatni dystans coś mi bardzo opornie idzie. Już miałem nadzieję na awarię, ale okazało się, że Miśkowi jedynie mały kamyczek zblokował przednią przerzutkę, i po chwili postoju jedziemy dalej.

Nie daję rady 😉 Zostaje z tyłu całkiem sam, i powolutku toczę się przed siebie, dojeżdżając po jakimś czasie do świętującej osiągnięcie granicy Europy i Azji grupy. Fajnie tak za pomocą własnych mięśni wyjechać aż poza kontynent.

Azija 🙂

Najwyższy punkt jaki osiągnęliśmy na Uralu to ~800m npm. Mało…

Śpimy na granicy przy Cafe. Przed kolacją rozkręcam po raz nie wiem już który kuchenkę. Mam już jej serdecznie dość… Na kolację pierożki po 25 rubli (2,5zł) + sosy gratis. Dużo sosów 😉

Ula: To świeży chleb? Data spożycia minęła 2 dni temu….

Ekspedientka: Da, w Rosji to jest świeży… 😉

Przed snem jeszcze jakiś gość chciał kupić namiot i Pieca. Szkoda, że samego Pieca nie chciał, to bym oddał…

Trasa:

Dzień 28 – czwartek

Data:
30.05.2013

Ilość km:
134km

Średnia prędkość:
23,3km/h

Ilość przewyższeń:
1300m

Suma km:
3861km

Pobudka o 4:30. Jakiś żart.

Zanim Ojciec powiedział o mszy, chciałem zaproponować dłuższe spanie 😉

Budzikowi nic nie mówią, przez co spóźniam się trochę na Mszę.

Mistrzyni drzemki

Śniadanie w knajpie (makaron z wczoraj i herbata). Zakosiłem przypadkiem łyżkę, która mi się w sumie bardzo przyda bo swoją niedawno zgubiłem :p

Ziiimno. Na początek 7km zjazdu, a później kolejne hopki i nawet trochę widoków. Od rana całkiem nieźle się jedzie. Grupy podzielone wg Piotrka Wi., czyli on z Sarą, reszta odlicz….

Dziś Boże Ciało, które przeżywamy robiąc stacje na każdym postoju. Mamy nawet trochę przerośnięte dziewczynki do sypania kwiatków 😉

Na stacji drogo, więc kupuję nic :p Zajadam się jedynie kanapkami z kawiorem z własnych zapasów, a co 😉

Kolejny dystans, jedziemy pierwsi, więc warto pocisnąć żeby mieć dłuższą przerwę. Czas przerwy liczy się od przyjazdu ostatniej grupy, a grupy nie mogą się wyprzedzać. Kilka pagórków, i żegnamy się na dobre z Uralem, wskakując na długą prostą przed Czelabińskiem. Ural to wielkie rozczarowanie… Ale przy naszym wyborze trasy (czyli tak naprawdę najkrótszej drogi), w sumie nie można się było zbytnio spodziewać niczego ciekawego.

Tak czy inaczej po ostatnich dniach mniejszych lub większych (Ural) pagórków, miło się jedzie na prostej. Od razu chętnie wychodzę na prowadzenie. Na podjazdach dawałem radę, ale jednak z 4 sakwami i przyczepkę trochę się musiałem namachać 😉

Na stacji w standardzie o dziwo niemal Polskim (czyli bardzo wysokim), czekamy 20min na resztę. Znów kawior, szkoda że szampana nie mam… 😉

Razem docieramy do Czelabińska, mimo zatrzymania nas po drodze przez DPS (drogówkę). Zostajemy w kilka osób robiąc sobie sesję zdjęciową z meteorytami nad tabliczką, a później ciśniemy jak głupi przez miasto przejeżdżając na czerwonych żeby dogonić grupę. Lubię 😉

Kolejny meteoryt nad Czelabińskiem

Jedziemy przez całe miasto do kościoła, a Kuniolowi coś odbija i błogosławi wszystko co mijamy krzyżem który odczepia od skrzynki na warzywa którą ma na kierownicy 😉

Dojechaliśmy dość wcześnie więc był czas na pranie, skorzystanie z internetu, duże i tanie zakupy (ketchup 12r, majonez 25, rulon 18, piwo 2,5L 100r). B. zrobiła mi przepyszny obiad z kurczaka z rożna, ziemniakami i sałatką… Są stoły, krzesła, można nawet zjeść jak cywilizowani ludzie… 😉

Coś dla duszy (ktoś mnie chyba lubi)

Coś dla ciała (ja lubię)

Ciman który robi za głównego serwisanta pół dnia spędził na naprawianiu rowerów. Chłopaki kupili też 5 kół, 2 zapasowe obręcze, kierownicę, 2 siodełka, mostek… Strasznie nam się coś rozwala ten sprzęt…

Wpadliśmy na pomysł żeby się wymoczyć w okolicznym basenie, ale milion dzieci, obowiązkowe czepki, klapki i niemiła baba w kasie nas skutecznie zniechęciły 😉

Z okazji urodzin Piotrka Wi. kupiliśmy ruskie szampany (‘nasze’ ruskie lepsze! :D). Wykupiliśmy też prawie cały zapas pysznych naleśników z różnymi nadzieniami 😉

Śpimy w przyjemnie zimnej piwnicy 😉

Trasa:

Dzień 29 – piątek

Data:
31.05.2013

Ilość km:
164km

Średnia prędkość:
22,2km/h

Ilość przewyższeń:
400m

Suma km:
4025km

Późno spać poszedłem to i ciężko się rozbudzić.

Naleśniki + zupka chińska, do tego pudło słodyczy od proboszcza na drogę 😉 Błogosławimy się nawzajem robiąc sobie krzyżyk na czole. Mi się trafił akurat Ciman, który do sprawy podchodzi powiedzmy że ze sporym dystansem 😉 Co zresztą w trakcie wyprawy się coraz bardziej zmieniało osiągając właściwy poziom 😉

Zimno, ale jeszcze w Czelabińsku zdejmuje bluzę. Jedziemy znowu przez całe miasto żeby z powrotem trafić na naszą drogę. Grupy wg Szymona – po karimatach. Wyszło na to, że pierwszy raz jadę w grupie bez Pieca, za to z B. Fajnie, bo spokojne tempo, ale za to wiatr strasznie dzisiaj męczy. Staram się jechać maksymalnie wyprostowany żeby było łatwiej jechać za mną 😉

Gdy jechaliśmy jako ostatnia grupa, zatrzymała nas policja. Po krótkiej gadce, wymyślili że nas będą eskortować. Po 20km zmyli się bez słowa. Głupki 😉

Postój w krzakach przy jakimś obelisku (po 65km). Lecim jako drudzy do postoju na stacji benzynowej. Przesuwam się na tył grupy bo zasypiam od spokojnego tempa i niewyspania. Ciekawe, że lepiej mi się jedzie 2m za grupą, niż na kole (już od dawna). Spotykamy 18 letniego Toniego, jadącego z Chin do Barcelony 😉 Fajny chłopek – w Kazachstanie np. olał obowiązek meldunkowy, złapała go policja i posiedział trochę w więzieniu. To są przygody! 😉 Pytał co jest fajnego w Rosji – poleciliśmy mu oczywiście rulony 😉

Jak widać, kolega z Chin jechał pod wiatr 😉

Opornie, pod coraz mocniejszy wiatr. Na końcówce w momencie mnie odcina. Ratuje się całą tubką mleczka skondensowanego. Jest ok., ale tak się zasłodziłem że ledwo daję radę :p

Dojeżdżamy do granicy z Kazachstanem i…

Koniec ROSJI! Przynajmniej na najbliższe ~2 tygodnie. Przed nami Kazachstan, a to już zupełnie inna i dość ciekawa bajka… Kolejna część relacji, tym razem powinna się pojawić bez obsuwy, w pierwszej połowie marca 😉

до свидания Россия!


Galeria cz 2

Filmowa prezentacja uczestników:

Trasa:

Trasa tego etapu:

Trasa od wyjechania z domu:

3 odpowiedzi na “Moskwa – Czelabińsk”

  1. Piękna trasa,bardzo mnie wciąga,ładnie i ciekawie opisana,trasa trudna dlatego ciekawa,zazdroszczę.
    W Grodnie spotykam Białorusina i proszę aby mnie pokierował najkrótszą trasą na Kanał Augustowski
    a on mówi to sorok km!Ja na to to tylko 40 km a ja chcę tam pojechać,on to trudna trasa,miał rację bo
    duże wzniesienia i pod wiatr a spaliny z samochodów mnie zapychały. Ale jestem szczęśliwy.

  2. Piękna trasa,bardzo mnie wciąga,ładnie i ciekawie opisana,trasa trudna dlatego ciekawa,zazdroszczę.
    W Grodnie spotykam Białorusina i proszę aby mnie pokierował najkrótszą trasą na Kanał Augustowski
    a on mówi to sorok km!Ja na to to tylko 40 km a ja chcę tam pojechać,on to trudna trasa,miał rację bo
    duże wzniesienia i pod wiatr a spaliny z samochodów mnie zapychały. Ale jestem szczęśliwy.

    Odpowiedz ↓
    Dodaj komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *