Maraton Podróżnika 2020 – 300km


Przed maratonem

Dawno nie było jeżdżone. Od początku maja prawie bez roweru, a od ponad 3 lat nie zrobiłem więcej niż 110km jednego dnia.  Niby zrobiłem w zeszłym roku 10tys km rowerem, ale jednak długi dystans to długi dystans – zupełnie inna jazda i obciążenia. Z powyższych powodów, nie zdecydowałem się na standardowe 500km/24h, tylko wybrałem opcję ‘dla cipek’, czyli raptem 300km, co zarazem jest najkrótszym maratonem rowerowym w jakim brałem udział. Nawet nie wiedziałem że takie robią 😉

Do biura zawodów docieram dość wcześnie, spotykając od razu niewidziane od dawna znajome twarze. Zaczyna padać, więc chowam się wewnątrz, przez chwilę wydając nawet pakiety startowe. Od początku fajna atmosfera, dla zachowania pozorów (z obawy przed karą) przedsięwzięto kroki zapobiegające zarażeniu covidem, ale oczywiście nikt się nim tu nie przejmuje.

Leje, pole biwakowe na którym miałem spać wydaje się wybitnie kiepską opcją. Memorek wybawia mnie z opresji, na czym skorzystał chyba najbardziej kolega z którym przyjechałem, który akurat wrócił z biegu po górach. Cały mokry i zziajany, kiepska opcja ten namiot teraz. Lądujemy na kwaterze i od razu biorę się za robienie góry kanapek na jutro, makaronu na rano, po czym biorę się za przygotowanie roweru. 21:30,idealna pora na bikefitting.

Poranek

4km do lini startu szybko mijają. Niby chłodno , ale wychodzi już powoli słonko więc rozbieram się do krótkich spodenek i t-shirta. Odprawiam na starcie kilku znajomych, ale ekipa mocno się pozmieniała, i większości osób zupełnie nie rozpoznaje. Starość kurka, starość 😉

Start

Wreszcie start. Obok mnie ustawia się chłopak na MTB, parka na szosach i Andrzej na kacu. Każdy ma swój sposób na pokonanie dystansu. Ruszamy niemrawo. Toczę się bez pedałowania w dół, dociągam buty, coś tam ustawiam i widzę w mojej grupie zero chęci do szybszej jazdy, więc rozkładam się na lemondce i zaczynam coś tam kręcić więcej, ale generalnie to cały czas delikatnie co by sie nie zmęczyć. Nikt do mnie nie dołącza, ale przy tym tempie pewnie długo sam nie pojadę.

Pierwsze 20km cały czas w dół, asfalt dobry, cudo się jedzie.  Za Węgierską Górką zaczynają się krótkie stromawe hopki, na których doganiam cały tłum osób. Z wglądu na tracking naliczyłem 12 miniętych maratończyków na raptem 10 kilometrach. Różnica temp spora, więc tylko na zdawkowe cześć starczyło czasu. Dobre kilka osób tu już robiło postoje, przebierało się. Jak na 30ty kilometr to trochę wcześnie, hm? 🙂

Powoli dojeżdżam do pierwszego konkretniejszego podjazdu, przed którym powinienem zrobić postój, ale go nie zrobiłem. Raptem 70km trasy, a kolano już dało o sobie znać. Niedobrze. Wreszcie dogania mnie też Marcel, którego spodziewałem się zobaczyć najwyżej po 30min, a nie po ponad 2h jazdy. Najwyraźniej jadę trochę szybciej (albo on trochę wolniej) niż mi się wydawało. Na stromej końcówce podjazdu coś się koledze zwolniło, więc skuszony nadrobiłem dystans po czym nastąpił zjazd. A na zjeździe standardowo szybko – jak Nibali 😀 I już byłem przed nim. Jadę przez chwilę razem z przypadkowo spotkanym kolarzem, ale ten dość szybko zatrzymuje na postój.  Dołącza do mnie za to Marcel, z którym chwilę pogadaliśmy, ale na podjeździe na Krowiarki kolano już zdecydowanie poczułem, więc nawet nie próbowałem mocniej pedałować i pozostało mi tylko oglądać Marcela znikający w oddali tył.

Zjazd z krowiarek miodzio. Większość na lemondce, bez hamowania, wielokrotnie pokonywany wcześniej w obie strony. Zimne piwo, plaża, dziewczyny. A nie, to nie ta impreza. Ale też było zajebiście.

Zjazd szybko się kończy i kolejny podjazd, czyli jeszcze większa zamuła, ale jakoś udaje się wtoczyć. Za to zjazd świetny i po raz pierwszy dziś pojawia się na liczniku ponad 80km/h. Na płaskawej końcówce dogania mnie dwóch kolarzy, z którymi jadę chwilkę. Wypasione Cervelo, widać że moc jest, tylko garmina kolega trochę nie ogarniał, więc na skrzyżowaniach przelatuje pierwszy.

Na podjeździe obaj koledzy od razu mi uciekają, a ja staję na szybkiego pit-stopa żeby uzupełnić wodę i wyjąć żarcie z podsiodłówki. Postój zamyka się w 2 minutach i z powrotem na siodełku. Powoli ale do przodu.

Kolejne niezbyt płaskie podjazdy i wreszcie docieram do głównego punktu wycieczki, czyli Makowskiej. Plan był taki, żeby dać odpocząć kolanom i ją w większości podejść, ale coś nachylenie jest mniejsze niż kojarzyłem, i w końcu tylko kilka stromych odcinków robię z buta, wcinając w miedzyczasie batony. Zamieniam kilka słów z maratończykiem który mnie w międzyczasie dogonił. Jedzie chop z głośnikiem, i męczy w pedałach wolniej niż ja idę, więc po chwili też zsiada. Ale iść szybko to już mu się nie chciało, więc zostaje w tyle. Wyścigi na marszobieg na maratonie rowerowym, do czego to doszło.

Zjazd z Makowskiej. To dopiero sól kolarstwa! Naoglądał się człowiek Tour de France, to znowu się zbyt duże prędkości na liczniku pojawiają. Droga stroma, bardzo wąska, ale i tak wyprzedzam (i to nie na mijance! ;]) jakieś auto, której kierująca była chyba bardziej wystraszona niż ja, a zakręt o 90 stopni zbliżał się szybciej niż powinien, oj szybciej…

Jeszcze kilka ostrych zakrętów z dużą prędkością i po zabawie. Przede mną ostatnia nieduża hopka przed której szczytem łapie mnie burza. W moment jestem cały przemoczony, ale ratuje się zarzuceniem na szybko kurtki, co by na zjeździe nie zmarznąć. Asfalt mokry, ale 75km/h i tak wskakuje, a co.

Po zjeździe robi się strasznie parno, kurtka idzie w odstawkę, a ja łapię mocną zamułę. Kolano ciągle pobolewa, ale jakoś złapałem bakcyla do jazdy, i stawać mi się nie chce… Błąd. Trzeba było stanąć choć na kilka minut, porozciągać się i pewnie byłoby dużo lepiej. Ale co zrobić, człowiek głupi to kręci dalej. Zupełnie bez sensu.

Mijam urokliwą Kalwarię Zebrzydowską a na sąsiednim wzgórzu ładnie prezentuje się Lanckorona. Dobrze znane mi tereny. Przekraczam Wisłę, po czym mijam dom jednego kolegi, drugiego… Zapomniałem im dać znać że jadę, może by wyszli z jakimś zimnym izotonikiem, a tu nic…

Za tłumnie odwiedzaną Energylandią mija mnie Grzesiek Mikołajewicz, który mijał mnie poprzednio jakieś 3-4h wcześniej. Mimo dużo szybszej jazdy, robił jakieś postoje, i wyszło na to samo. Kto by pomyślał.

Szybko znika w oddali, a ja w Andrychowie, po zrobieniu 240km robię pierwszy postój. Szybka wizyta w sklepie po zimną colę i więcej batonów bo te mi wybitnie dobrze dzisiaj wchodzą.

Ostatni podjazd

Ostatni duży podjazd maratonu to Kocierz. Jest co wjeżdżać. Kilka razy zsiadam na minutkę idąc podobnym do jazdy tempem, żeby dać odpocząć kolanom, ale o dziwo zaskakująco sprawnie ląduje na przełęczy. Na zjeździe chłodno, ale już szkoda się zatrzymywać 40km przed metą i trzeba przeboleć.  Tu pojawia się po raz trzeci i ostatni ponad 80km/h na liczniku. Ah, lubię ja te szybkie zjazdy!

Odpalam lampki bo ruch przy Żywcu mocno wzrasta i przede mną już ostatnia prosta, a właściwie to niekończący się, bardzo delikatny, ale za to ciągnący się na prawie 30 kilometrach podjazd. Chłodek mnie rozbudził, kolano nawet ok, więc w miarę żwawo lecą ostatnie kilometry, zamuła zniknęła.

Meta

Już oblizuję się na myśl o mecie (ma być jakieś jedzenie), a tu za sobą widzę jakąś zbliżającą się lampkę rowerową. O ile na tego typu imprezach nie jedzie się raczej po to żeby walczyć o zajęte miejsce (no, chyba że o podium się walczy), a bardziej o satysfakcję z pokonanego dystansu,  to i tak duch rywalizacji zawsze jakiś jest, i na widok lampki mocno przyspieszam. 32km/h na podjeździe, a tu lampka i tak się zbliża, skubany ciśnie mocno… Odpuszczam bo widzę że jestem bez szans, a tu zbliżającą się lampką okazuje się kolega Krzysiek Pogorzelski, który w maratonie nie brał udziału, a chciał jedynie potowarzyszyć w końcówce. Miło.

Wpadam na metę, znów znajome twarze, pogaduchy. Ubieram się czym prędzej żeby się nie wychłodzić, dostaję niezbyt dużą, niezbyt ciepłą i niezbyt smaczną michę makaronu (no, catering to się organizatorom nie trafił dobry…). 300km jechać na bufet, a tam jeszcze taki zawód, jak żyć.

Szybko się z Krzyśkiem zwijamy, prysznic, przebiórka, Gosia Memorkowa robi kawę i już siedzimy w aucie. Przed nami 4h autem do domu, a po drodze jeszcze załatwiamy o 1 w nocy zaległą sprawę.

Podsumowanie:

Łączny czas: 13h 50min z tego około 13h 25min jazdy 25min na postojach

Łaczny dystans maratonu: 290km (+ dojazd 8km, Garmin pokazał równe 300km)

Średnia prędkość: 22,6km/h

Maksymalna: 85,6km/h

Do tego 3 775m przewyższenia. Sporo tych górek, choć dobre 60km po prawie płaskim wyszło.

Aaa! Miejsce. Też jakieś zająłem, choć jak wspominałem, daleeeeko do podium, i w uzyskanym czasie i całej reszcie więc nie ma to znaczenia.
Miejsce 9 na 46 startujących.

Zafiksowałem się coś  na brak postojów, i w sumie poza zatrzymaniem się 6x na minutę na sikustopa, żeby nalać wody czy wyciągnąć kurtkę, zrobiłem tylko jeden normalny postój na 230km. Przesada.

Jechałem z nadzieją przejechania się z kimś dłuższego odcinka, ale wyszło tak jak zwykle i 98% trasy jechałem solo. Ci którzy mnie wyprzedzali jechali za szybko, ci których mijałem jechali za wolno 😛 Nie dogodzisz.
Fajna górzysta trasa, szybkie zjazdy, poza krótkim mocno łatanym odcinkiem same dobre asfalty.

Super impreza, choć trzebaby coś potrenować, żeby móc jechać z szybszymi, a nie zamulać swoim tempem.

Po takim nienajlepszym występie, chciałem zrezygnować z udziału w Bałtyk-Bieszczady Tour, który startuje 22 sierpnia, ale nikt pakietu ode mnie nie odkupił i będę musiał jednak jechać. Będzie się działo 😉

Komitet powitalny w domu:

I jego najmłodsza składowa 🙂

Trasa:

https://www.strava.com/activities/3855456115

Zdjęcia zapożyczone od Gosi Szwarackiej i kilku innych maratończyków. Dzięki!

Pozdro 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *