Tyle lat mieszkam w Krakowie i nigdy dookoła Tatr nie pojechałem, trochę wstyd, nie? Maraton Podróżnika był ku temu idealną okazją. Do tego start i meta niemalże w Krakowie, idealnie!
Galeria:
https://picasaweb.google.com/113355242078790491964/MaratonPodroznika2015
(zdjęcia podebrane od różnych osób, te na których jestem na rowerze zrobione przez WojtkaG.)
Po długawych piątkowych przygotowaniach m.in. góry kanapek spać poszedłem dopiero koło północy, a kolejne pół nocy przewracałem się z boku na bok 😉
O 5:30 pobudka, wcinanie makaronu w trybie 'jak najszybciej, jak najwięcej’ i po chwili jadę już do znajomego Adama który ma nas zawieźć autem do Brandysówki.
Humory dopisują i mimo nie najlepszego wyboru drogi przez adamowego gps’a (który chciał żebyśmy busem jechali po polnym singlu) trafiamy sprawnie do bazy.
W bazie widzimy sporo namiotów i oczywiście jeszcze więcej ludzi. Prawie same znajome twarze, niestety mało czasu żeby pogadać. Z kilkoma osobami udało się zamienić parę słów, z niektórymi nawet na 'cześć’ nie wystarczyło czasu.
Ostatnie przygotowania przed startem, w tym – w samą porę – fitting siodełka 😉
Chwilę się jeszcze pokręciłem, nasmarowałem zapobiegawczo kolana Voltarenem (a co sobie będę żałował… :P) i już ustawiamy się na starcie. Poczekaliśmy kilka minut i wreszcie ruszamy.
Ujechałem całe ~500m i już sobie zrobiłem pierwszy postój. Zmieniałem wczoraj koła w rowerze i okazało się, że zapomniałem magnesu do licznika ustawić. Szybka poprawka i wysuwam się z powrotem na czoło grupy której zostałem mianowany niewyprzedzalnym liderem, w ramach spokojnego i bezpiecznego przejazdu przez Kraków.
Na początku bardzo spokojnie i przyjemnie dolinką z górki, później krótka ścianka na której grupa od razu mocno się podzieliła. Dłuższy czas praktycznie nie pedałuję w oczekiwaniu aż się wszyscy z powrotem zjadą, ale gdy to następuje i ledwo zakręcę korbą, to na zjeździe znowu uciekam. Grupa dupa robi swoje 😉
Przed Zabierzowem dojeżdża do mnie Wilk i mówi żebym zwolnił. Będzie ciężko bo prawie nie pedałuję, ale ok, da się zrobić, od czego są hamulce 😉
Za Zabierzowem odbijamy w spokojną dolinę Rudawy, później lotnisko. Na dojeździe do Kryspinowa mija mnie jakiś szosowiec. Żenujący to musiał być widok jak cały peleton w strojach 1008 się tak wlecze… Z trudem, ale dałem radę go nie wyprzedzić i dalej się spokojnie ciągnąć.
Na zjeździe z serpentynką w Lasku Wolskim znowu mimo braku dokręcania sporo odskakuje grupie. Jak żyć? 😉
Gdzieś po drodze łapią nas światła, nie chciałem szybko hamować z obawy że ktoś na mnie wpadnie, więc wjechałem na ścieżkę rowerową. Niestety grupa podążyła za mną, przez co po ~200m gdy ścieżka już się skończyła musieliśmy wciskać się znowu na drogę.
Na moście Zwierzynieckim znajomy jednego z maratończyków robi nam sesję zdjęciową, przyłapując mnie na bawieniu się telefonem 😛
Kawałek przed domem wyrywam trochę do przodu gdzie na chodniku czeka już umówiona wcześniej Baran z Mikim,dzięki którym mogę uzupełnić pusty już litrowy bidon i wcisnąć w kieszeń kilka batonów których zapomniałem wziąć. Nadjeżdża grupa, niektórzy też załapują się na batony 😉
Na światłach już przy wylocie z Krakowa znowu się mimowolnie rozrywamy, co wykorzystuje na szybkiego sikustopa (chyba przesadziłem z tym nawodnieniem :P).
Za Wieliczką nagle grupa się zatrzymuje, zostałem ja z Hipcią, oboje nie wiemy o co chodzi. Myślałem że do pierwszej pomocy się wszyscy rzucili (stało jakieś auto w rowie, ale obok policja więc nie czułem potrzeby zaglądania…), ale okazało się, że to już miejsce startu ostrego. Szkoda, że sobie go nie zaznaczyłem na śladzie.
Średnia 27,5km/h, więc wg mnie taka jaka miała być. Dopiero tu mnie uświadomiono, że 27km/h to miała być prędkość na prostym, a średnia 25… Tak czy inaczej, nie wydaje mi się, żebyśmy dla kogokolwiek jechali za szybko, bo kolejna grupa dość szybko się za nami pojawia, a po kilku minutach kolejna.
Plan:
W kilku relacjach przeczytałem o ściganiu się. Ja zarówno do zeszło jak i tegorocznej edycji miałem zupełnie inne podejście, które wydawało mi się, że przyświecało idei stworzenia tegoż maratonu. Miało być miło i przyjemnie, towarzysko i turystycznie.
Nie znaczy to oczywiście że będziemy jechać całą bandą…
Wreszcie ruszamy przed siebie. Umęczony zbyt spokojnym początkowym tempem znowu jadę z przodu narzucając trochę szybsze. Od razu też pojawiają się pierwsze hopki w kierunku Gdowa. Z podkręcenia tempa, dość szybko formuje się 5 osobowa grupka w której jestem ja, Gavek, Góral, Tomek i Wilk. Tasujemy się co chwilę zupełnie bez rozumu i jakiegokolwiek sensu, co przy sporych różnicach wagowo-siłowych było możliwe do przewidzenia. Bo Jak Wilk który jest jakieś 30kg lżejszy ode mnie ma w tym samym tempie zjeżdżać? 😉
Co chwilę więc ktoś kogoś wyprzedza, ktoś zostaje z tyłu. Puszczam tutaj trochę wodze fantazji i lecę szybciej z pierwszą grupą, którą zakładałem że odpuszczę już na początku.
Kręcimy dość szybko, hopki wchodzą jak po maśle, nim się obejrzałem już jesteśmy w Łapanowie, w którym to coś nagle wybucha. Była to dętka Gavka. Po chwili namysłu postanawiamy jechać dalej, zaczynając podjazd na Nowe Rybie.
Jak każdy podjazd, zaczynam spokojnie, stabilizuje swoje tempo, które utrzymując do końca pozwala mi wjechać na tą pierwszą mini-malutką premię górską jako pierwszy. Każdy ma swój Mount Everest :p
Po zjeździe do Limanowej bidony już prawie całkiem puste więc stajemy na szybki postój na którym kupujemy dwa baniaki wody które w moment znikają. Wyprzedzają nas w międzyczasie Hipki. Trochę pod sklepem zabawiliśmy, ale jeszcze w obrębie Limanowej znów ich doganiamy i razem zaczynamy podjazd na przełęcz Ostrą. Na czoło wysuwa się Hipcia i narzuca mocne tempo. W takim tempie to chyba nie ma sensu podjeżdżać, ale ciśniemy wszyscy bez słowa, bo jak tu narzekać na tempo skoro dziewczyna prowadzi? 😉
Po pewnym czasie ze zmiany schodzi i zostaje razem z Hipkiem coraz bardziej w tyle, a my po chwili podzieleni wtaczamy się do góry. Pierwszy Wilk, za nim Tomek, później ja, na końcu Góral. Tak się z grubsza zaczęło i takoż skończyło, choć momentami już myślałem że Tomka uda mi się jednak dogonić, co jednak prawie nadrobiłem na zjeździe.
Zjazd całkiem przyjemny, praktycznie cały bez hamowania.
W Kamienicy wyskakuje spod sklepu WujekG, który z początku zaczął przyjemnie dokręcać na zjeździe. Po chwili łapie się na koło Tomek, w Zabrzeżu czekamy chwilkę na Wilka majstrującego przy rowerze i już jedziemy we czworo, bo Góral niestety na zjeździe nie nadrobił.
„Przyjemne dokręcanie” Wojtka, niestety bardzo szybko się dla mnie źle kończy. Nawet 20km razem nie przejechaliśmy gdy zaczął łapać mnie mocny skurcz w udzie. Nie było szans się utrzymać na kole, a mojego cierpiętniczego „może byś ciutkę zwolnił?” chyba nie usłyszał, albo usłyszeć nie chciał 😉 Zostałem mocno w tyle masując nogę. Dojeżdżając samotnie do Krościenka strasznie mnie paliły też stopy (jak się okazało, z przegrzania) – totalnie nie do wytrzymania. Musiałem stanąć, zdjąć buty, rozmasować… A już na początku podejrzewałem, że ciśnięcie za Wojtkiem nic dobrego nie przyniesie 😉
Zaczęło też boleć kolano, co całkowicie przelało szalę goryczy i definitywnie zakończyło ten etap jazdy.
Tu już decyduje że moje ciśnięcie w tym maratonie się skończyło i że teraz poczekam sobie na jakąś grupę. Na początku nie mogłem sobie odmówić chwili zapomnienia i szybszej jazdy 😉 Ale trzeba się trzymać założeń, szczególnie że w tym roku ciągle coś z kolanem nie tak, a i forma raczej nie taka żeby gonić na przód co zresztą widać 😉
Siedzieć w tym upale na tyłku oczywiście nie było sensu, więc wskoczyłem na rower i powolutku zacząłem podjazd na Hałuszową. Niestety okazało się, że skurcz nadal nie puścił i gdy się zrobiło stromo to o jechaniu nie było mowy. Podszedłem te ostatnie 200-300m żeby trochę nogę rozchodzić i dać jej ulgę. Na sikustopie dowiaduję się jak mocno jestem odwodniony, mimo jakichś 7 litrów wody wypitej w ciągu 6h. Nie jest dobrze.
Na szczycie z kolei mignął mi znowu Wojtek który pojechał naokoło, ale uparcie twierdzi że pojechał śladem MRDP, a tenże właśnie przez Hałuszową prowadzi 😉
Na zjeździe wyprzedzam jakieś holujące się auta, pod górę znowu one mnie, a już przed samym jeziorem mocniej się rozpędzam dzięki czemu wyprzedzam na raz jakieś 5-6 aut na zakręcie i podwójnej ciągłej 😉
Jedziemy sobie spokojnie razem, tzn ja swoim turystycznem tempem, Wojtek zapewne jedną nogą na zaciśniętym hamulcu. Bidon wylizany, ale udaje się doczłapać do Łapszy gdzie spotykam pod pierwszym sklepem Tomka. Widać też musiał trochę zwolnić, skoro mimo moich postojów, podejścia i spokojnego tempa nadal się widzimy.
Wody sobie nie żałuję, do tego chwila spokoju z lodowatą coca-colą w klimatyzowanym sklepie.

Tomek mówi że ma tyle wody w brzuchu, że nic do żarcia mu się nie zmieści, a ja podjeżdżam jeszcze do restauracji Nowaków, bo czego jak czego, ale jedzenia to sobie nie odmówię 😉 Wojtek tradycyjnie pepsi (choć nie wiem czy przypadkiem coli nie musiał wypić… ale chyba lepiej o tym publicznie nie pisać…), ja wciągnąłem całkiem niezły makaron z surówkami. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, w międzyczasie na punkcie pojawia się Piecu z kolegą i chyba jeszcze ktoś, mijają nas też Hipki.
Ze zbyt pełnym brzuchem zaczynam się wdrapywać na Łapszankę. Wojtek cały czas gania i robi fotki, ja spokojnie kręcę do góry. Wreszcie jest szczyt i piękny widok, szczególnie porównując go do tego który był na MRDP (mgła i widoczność 20m…).
We wsi kręci się trochę ludzi, jeżdżą jakieś auta, więc na wszelki wypadek co chwilę hamuje, a mimo to wyciągam te 78km/h.
Od Jurgowa jedziemy z grubsza koło siebie i po przekroczeniu granicy znów (bardzo) mozolnie pod górę na Zdzarske Sedlo. Jakież było moje zdziwienie, gdy przed szczytem prawie doganiam Hipków… Chyba im się kiepsko jedzie, skoro tym tempem ich prawie wziąłem.
Po wspinaniu się zaczyna się oczywiście zjazd. Wojtek się tak złożył, że mimo że jest sporo (20-30kg?) lżejszy ode mnie, to wcale nie byłem od niego szybszy. Do tego sporo podokręcał. Pięknie mi to uświadomiło, że jeśli ktoś chce i umie zjeżdżać szybko, to nie musi być takim ciężkim klocem jak ja 😉 Jadąc sobie na kole prawie dociągnęliśmy do 80.
Gdzieś przy początku zjazdu minęliśmy Hipków którzy zjeżdżali zdecydowanie delikatniej.
Hipek: „Po chwili jednak nadszedł zjazd, a na nim minęło nas dwóch chłopaków z wyścigu, złożonych jak scyzoryki”
Eh, coś mi nie idzie to czekanie na grupę… Ale towarzystwo do jazdy mam dobre (w sumie to nie licząc 80km na początku MRDP, to pierwszy raz jadę z Wojtkiem :P), więc jest super.
Na początku podjazdu pod Strbske Pleso żegnam się z towarzyszem podróży i zaczynam chyba jeszcze wolniej jechać do góry, czego efektem są mijające mnie Hipki. Posiedziałem chwilę na kole, ale podjazd długi i wolałem sobie na spokojnie samemu podjechać i na nim trochę odpocząć, więc ich odpuszczam.
Wpada mi tu do głowy genialny pomysł napicia się lokalnego piwa, o co podpytuje smsem Maćka który jest na bufecie. Piwo dają do 20, czasu mam aż nadto. Mozolnie do góry… 😉
Po ostrożnym zjeździe po niby dobrym, ale mocno chropowatym asfalcie zauważam na drzewie jakąś kamizelkę. Po chwili drugą… Hmmm… Punkt? Skręcam i już widzę stojące rowery i znajome twarze.
Na punkcie są wszyscy którzy jechali przede mną, tj Tomek, Wilk i Hipki. Najwyraźniej wszyscy mocno zwolnili skoro się tu widzimy.
Proszę Maćka by mi kupił izotonik w barze i zalegam na ławeczce żeby nażreć się pysznego makaronu. Tereska z Magdą uwijają się jak w ukropie, wszystko szybko podane, wzorowa obsługa 😉 Nawet o muzykę (z okolicznego baru) zadbali. Disco-polowa playlista (nawet Ona tańczy dla mnie było! :D) nie specjalnie przypadła mi do gustu, ale zawsze coś.
Chwilę później na punkt wpada Piec z kolegą. Wszyscy się (pojedynczo) zbierają do dalszej jazdy, ale mnie dopada leń i trzymam się tego co sobie wymyśliłem, tj żeby poczekać na większą grupę. Siedzieć na parkingowej ławce zbytnio się nie da bo muchy strasznie gryzą :/ Niestety do mnie zawsze strasznie ciągnie wszelkie gryzące robactwo. W domu naliczyłem ponad 50 ugryzień, a długo tam nie siedziałem. Chowam się więc do auta żeby się przed muszicami schować. Rozkładam fotel, piwko w ręce, cisza spokój, to się nazywa maraton! 😀
Przymykam na chwilę oczy, a po jakimś czasie słyszę wreszcie w tle kolejne nadjeżdżające osoby, w tym jak się okazało mojego głównego konkurenta w jedzeniu makaronu – Transatlantyka. Skubany zjadł ze 2x więcej ode mnie 😉
Łącznie na punkcie siedziałem prawie 2h.

Dobrze, że Maciek sobie o mnie przypomniał i mnie wyrwał z letargu bo gotów byłem tam pójść w kimę na całego. Przeglądam torbę podsiodłową, w której jakimś cudem nie znajduje tylnej lampki. Nie dobrze. Do tego już wcześniej zauważyłem, że popełniłem podstawowy błąd, i nie sprawdziłem czy mi się cały ślad wgrał do GPSa. Oczywiście że nie… Kończy się właśnie ~30km za bufetem. Eh, coś słabo się przygotowałem.
Wciskam kolejną porcję makaronu, łyk herbaty, kanapka w kieszeń i ruszamy sporą grupą w dalszą trasę. Jadę razem z Keto, Transatlantykiem, Gavkiem, Moniką, Turystą, Danielem Ś., Thepx i Waldkiem. To był świetny pomysł żeby się do nich podłączyć. Pogaduchy, spokojne tempo, tak miało być. Jedzie się super, szczególnie że jest bardzo długo z górki 😉
Na końcu zjazdu gubi nam się Keto który złapał kapcia. Zalegamy na dobre 15min na przystanku żeby do nas spokojnie dojechał. Mocuje tutaj wreszcie czołówkę do kasku, która już po zamontowaniu okazuje się że ma wyładowane baterie… Musiała się włączyć w kieszeni… Super 😉 Nadaje się co najwyżej do oświetlenia licznika, co też czasem czynię.
Za Liptovskim Mikulasem trochę źle poprowadziliśmy trasę, niepotrzebnie odbijając na jakąś boczną dróżkę (my – kapituła), ale tragedii nie ma, choć na krótkim zjeździe z dziurami i żwirkiem jest trochę niebezpiecznie (czyt: uciekliśmy sporo z Danielem reszcie grupy).
Do tego moja przednia lampka coś wariuje, i czasami na jakiejś dziurze przesuwa się mocno do przodu oświetlając szczyty drzew zamiast drogi. Świetne uczucie jak przy 60km/h nagle się nic nie widzi.
W końcu zaczyna się podjazd pod Kvacanske Sedlo. Monika straszy niedźwiedziami które kiedyś tu spotkała. Takie nocne miśki to by było coś. Szczęśliwie nic do nas z lasu nie wychodzi.
Podjazd z grubsza pokonujemy razem, niestety sporo z tyłu zostaje Transatlantyk i bodajże Thepx (?).
Podjazd bardzo spokojny, tylko na jednym z początkowych kilometrów koło 9% potrzymało trochę. Na szczycie zatrzymuje się na sikustopa, chciałem się też ubrać co chwilę zajmuje, ale poza mną nikt się nie zatrzymał, więc dalej w krótkim rękawku zaczynam gonić.
Całkiem dobrze mi to idzie, w oczach niknie dystans do tylnych lampek, a po chwili już są za mną. Zjazd świetny – szeroka droga, dobry asfalt. Lecę bez hamowania dość szybko, lampka co jakiś czas wyskakuje do góry oświetlając drzewa 😉 W pewnym momencie czuję że się zrobiło stromo, dzięki czemu nabieram dużej prędkości i w moment doganiam Daniela który jechał jako pierwszy. Na dole okazało się, że jechałem ponad 80km/h. W nocy to mi się to jeszcze nigdy nie udało 😀
Koło połowy zjazdu zatrzymujemy się żeby się znowu zebrać w grupę i wreszcie ubrać bo zimno i przy okazji coś zjeść. Siedzimy dobre 15min ale Transatlantyka niestety brak, więc jedziemy dalej bez niego.
Przed Namestovem kilka delikatnych hopeczek, a na obrzeżach miasteczka kolejny postój na o dziwo otwartej stacji benzynowej. Oj, mieliśmy tych postojów co nie miara 😉
Kupuję jakąś drogawą coca-colę, kładę się na bruku. W głowie się trochę zakręciło z senności, więc trzeba wstać. Pożartowaliśmy trochę i w końcu ruszyliśmy na delikatny podjazd do Korbielowa, na którego szczycie… znowu króciutka przerwa a po niej dość szybki zjazd do Jeleśni. Później odbicie na Pewel, gdzie na trasie pojawiają się króciutkie ścianki, które niestety niektórych wykańczają i zaczyna się prowadzenie. Dojeżdżamy na Statoil w Stryszawie na kolejną przerwę. Jedziemy niemalże jak po bułki do sklepu 😉 Koło 3 niebo zaczyna się rozjaśniać.
Na stacji cisza, nikogo nie widać. A nie, jednak jest! Ktoś wypatrzył rękę śpiącego kasjera wystającą zza lady. Tylko nikt nie miał odwagi zapukać i go budzić… Dobrze, że w końcu ktoś wpadł na genialny pomysł podejścia do otwierających się na czujkę drzwi, które się oczywiście dla nas otworzyły. No naprawdę, wymagało to nie lada pomyślunku 😉 Śmiechu co nie miara, ale hot-dogów niestety brak.
Wreszcie czas na jakiś bardziej stromy podjazd, przed nami Stryszawa. Zaczynam bardzo spokojnie, swoim tempem, przez co wszyscy mi uciekają, ale jak już się wystromiło, to po kolei prawie wszystkich wyprzedzam :p Znalazł się nawet prowadzący rower, a to raptem 13% było. Na szczyt chwilę przede mną dojeżdża świetnie jadąca Monika.
Zjazd niestety bardzo nierówny, przez co trzeba bardzo uważać. Na dole znowu się zbieramy w grupę i razem zaczynamy ~17km podjazd pod Krowiarki. Pośmialiśmy się trochę z kapliczki w której spałem na MRDP a później łapie mnie trochę spanie. Grupa odjeżdża mi coraz bardziej, ale jak sobie przypomniałem, że nie mam trasy w GPSie to od razu oprzytomniałem i zacząłem gonić, a na szczyt w końcu wjechałem jako pierwszy.
Nudny ten podjazd strasznie, choć latem to jeszcze przyjemny. Ostatnio wjeżdżałem tu na początku kwietnia i zgoła inaczej to wyglądało.
Wysyłamy kontrolnego smsa i zaczynamy zjazd, na którym po raz kolejny mocno odskakuje do przodu, a tuż za mną trzyma się Daniel Ś. Dużo lżejszy, z najcięższym przełożeniem 42/11. Chcieć to móc. Na zjeździe oglądamy już z ostatniej strony panoramę Tatr. Objechane!
Wiele się nie nazjeżdżaliśmy i skręciliśmy na Zubrzycę gdzie doganiamy znowu Turystę, który grupy się raczej nie trzyma i z którym się często mijamy.
Na szczycie zatrzymuje się żeby odebrać telefon od Symfoniania, grupa szybko znika. Po krótkiej gadce zaczynam cisnąć na zjeździe i… licznik pokazuje 80km/h po raz drugi. Takie zjazdy to ja rozumiem ;D
Szybko zjeżdżam bazując na mapce z GPSa. Trasa idzie prosto przed siebie więc cisnę cały czas mocno a tu ups… serpentyna… hamulce na maxa i ledwo daję radę wyhamować kilkanaście centymetrów przed barierką. Ufff, żyję. Za mało sobie zbliżyłem mapkę i trasa zlała się w jedno, nie pokazując zupełnie serpentyn. Adrenalina +100.
Już przy końcu zjazdu doganiam grupkę i razem toczymy się do najbliższej stacji benzynowej, którą w końcu porzucamy kosztem Statoila który był kilka kilometrów dalej. Parówki na hot-dogi jeszcze zimne, ale nie przeszkodziło nam to zjeść prawie wszystkich. Dobrze że mikrofale mieli 😉 Dobrze posiedzieć w klimie, bo na zewnątrz już się nieźle zagrzało.
Na odchodne łyk kawy od Moniki i po kilku kilometrach zaczynamy wspinaczkę na najtrudniejszą ściankę maratonu. Oczywiście na początku Monika, Gavek i Keto mi uciekają, ale już ja dobrze znam tą górę (i ich jazdę) i wiem jak się to skończy.
Jak się już zrobiło stromo (~14%) mijam Keto który prowadzi rower, kawałek dalej Monikę która poszła w ślady Keto, a jeszcze dalej Gavka który zaczyna myszkować na boki 😉
Zalegam na szczycie na bardzo zmyślnie ustawionej ławce w cieniu. Podjazd króciutki, więc szybko zbieramy się z powrotem w grupę. Ostrzegam wszystkich przed niebezpiecznym zjazdem i sam zaczynam lecieć w dół.
Stromizna duża, sporo większa niż na podjeździe, do tego sporo zakrętów o niemalże 90 stopni. Na prostych mocno się rozpędzam, później hamowanie na maxa, później znowu rozpęd… Wystarczało kilka sekund bez hamowania żeby na liczniku pojawiło się ponad 70km/h. To lubię 😉
Na ostatnim zakręcie stromizny zaczynają mi piszczeć hamulce, ale wiem że to już właściwie koniec więc bez strachu jadę dalej z mocno osłabionymi hamulcami.
Tak czy inaczej, dopiero po sprawie zdałem sobie sprawę z tego, że mogliśmy ostrzec wszystkich przed tym zjazdem w komunikacie technicznym. Niestety okazało się, że Elizium na jednym z zakrętów złapał jakiś żwirek, i skończyło się złamanym obojczykiem.
Dla osób, które narzekały na stromy podjazd, polecam porównanie podjazdu z obu stron:
http://www.altimetr.pl/makowska-gora.html
http://www.altimetr.pl/makowska2-gora.html
Po skończonym zjeździe chwilę zajmuje zanim się zjeżdżamy, ale na dole jest nas o 2 sztuki mniej, za to wszyscy z gorącymi obręczami (Keto się nawet sparzył…). Siedzimy, siedzimy, ale nikt nie dojeżdża. Zawijam więc z powrotem na podjazd, ale po kilkuset metrach odpuszczam bo strasznie ciężko idzie. Jak zawróciłem, okazało się że z blatu próbowałem podjechać na te >15%. Nie na moją nogę.
Tak czy inaczej chwilę później dojeżdża Gavek z Turystą. Temu pierwszemu, prawdopodobnie z przegrzania, wyrwało nypel z obręczy całkowicie centrując koło (trzeba było hamulec zlikwidować), za to Turysta sam zaczął poprawiać hamulce bo mu przestały działać 😉
Ruszamy dalej (Turysta oczywiście rusza sam trochę wcześniej :P). Kojarzyło mi się, że do Krakowa nie będzie już żadnych ścianek, ale dość szybko przed nami wyrasta kolejne 14% nachylenie, z którego zjeżdżając już po raz trzeci na Maratonie przekraczam 80km/h.
Ogólnie od Krowiarek jedzie mi się świetnie. Kolano przestało całkowicie boleć, czuję już nosem metę. Skutkuje to tym, że czekam (głównie z Danielem) na końcu prawie każdego podjazdu i zjazdu na resztę grupy.
Mając świadomość że w grupce są GPSy, kawałek za Kalwarią postanawiamy się urwać we dwóch, bo czekanie w upale co chwilę na resztę staje się męczące.
Miło jest znowu mocniej przycisnąć, choć jeśli tylko dokręcę mocniej na zjeździe, to muszę później czekać na Daniela 😉
Mimo kiepskiego asfaltu sprawnie łykamy kolejne hopki, na jednej z nich ku mojemu sporemu zaskoczeniu mijając Kota.
Jak ja mogłem nie zauważyć, że końcówka trasy jest poprowadzona tak kiepską drogą. A od Kalwarii można tak przyjemnie i po równiutkim asfalcie pojechać do Krakowa… Ale nie ma co narzekać, bo w sumie i tak tyłek mnie nie boli, koła mam mocne więc raczej nic mi na dziurach nie grozi.
Z nawigującym głosem Daniela za plecami, już kawałek za Wisłą docieramy do jakiegoś sklepu na 30 sekundowy postój, później jeszcze sikustop i wdrapujemy się na znaną mi dobrze z krakowskiego IC Sankę a później Nawojową Górę.
Przed nami ostatni podjazd, na prawie najwyższy punkt Jury, co idealnie pasuje do charakteru maratonu i jest tym samym świetnym jego zakończeniem.
Delikatnie pod górę i na koniec ostatnia ~14% ścianka na której znowu odskakuję trochę do przodu.
Przed nami już tylko krótki zjazd (byli tacy co przy tym szutrowym odcinku nawet nie hamowali :P) i już witają nas brawa na mecie w Brandysówce.
Dojechaliśmy! 😉
Dostajemy bardzo ciekawe pamiątkowe medale i zalegamy na ławeczce wśród innych maratończyków. Dopiero 40min po nas dociera grupka z którą jechaliśmy, w tym Monika meldując się jako druga dziewczyna na mecie.
Posiedziałem ze 2h i razem z Baranem i Mikim wskoczyliśmy na rowery, żeby przejechać bez bólu te 30km z powrotem do domu.
Podsumowanie:
Było super! Zdecydowanie najfajniejsza trasa z jednodniowych maratonów na jakich byłem. Na pewno dał trochę popalić gorąc, przez który – mimo że zwykle mi upały nie przeszkadzają – również się odwodniłem (mimo jakichś 7 litrów wody wypitej w ciągu pierwszych 6h… ale do zeszłorocznego rekordu to jeszcze daleko!), ale przynajmniej dzięki temu w nocy też było ciepło i przyjemnie. Wolałbym non-stop jechać w takim upale, niż przez 30min w deszczu 😉
Pobolewające kolano po zwolnieniu tempa całkowicie przestało po jakimś czasie boleć, dzięki czemu pozwoliłem sobie na szybszą jazdę pod koniec. Poza tym nie doskwierał mi przez całą trasę jakikolwiek ból. Nawet następnego dnia bez problemu (i bólu) wskoczyłem na rower. Dobrze rokuje na przyszłość, bo jednak trasa nie w kij dmuchał i dość mocno obawiałem się na niej jakiejś kontuzji.
Wyjątkowo, zupełnie nie miałem problemu z sennością na całej trasie. Dwukrotnie delikatnie wzięło mnie na spanie, ale nie można tego ani odrobinę porównać do kryzysów sennych które zwykle miewam po zarwanej nocce. Pewnie przez moc wrażeń – na podjazdach trzeba cisnąć więc się nie zaśnie, na zjeździe przy 70km/h adrenalina robi swoje.
Tradycyjnie, sporą radochę dawały mi ścianki, pod które podjeżdżałem z uśmiechem na gębie, Chyba niewiele osób podchodziło do nich z taką radością 😉 Widać to np na tym porównaniu, podjazd:
Zjazd:
Żałowałem tylko, że ścianek było tak mało, i praktycznie tylko na samej końcówce.
Turysta:
„Znowu pierdyliard upierdliwych ścianek. Walcząc z jedną z nich myślę sobie: „Cholera, dobrze, że tu nie mieszkam. Jak chcę pagórków, to jadę na Kaszuby, ale jeśli chcę – jak normalny człowiek – pojeździć sobie po płaskim, to też mam gdzie. A tutaj? Jakaś masakra. Zjedzie człowiek do sklepu rowerem, a potem co – po pomoc z samochodem dzwoni??”. Od dzisiaj będę zupełnie inaczej patrzył na trasy przejechane przez krakowskich i podkrakowskich rowerzystów.”
Cóż, jeśli ktoś chce pojeździć po ściankach, to się polecam 😉 Ot, choćby taka trasa i od razu człowiek inaczej patrzy na stromiznę.
Doborowe towarzystwo w trakcie jazdy, świetna obsługa na słowackim bufecie. Wielkie podziękowania dla wszystkich którzy mieli jakikolwiek wkład w taki a nie inny obraz tej świetnej imprezy, w której jest też moja malutka cegiełka, z racji bycia jednym z członków kapituły maratonu (m.in. wyznaczając trasę na 300km i wykłócając się o kilka rzeczy :P).
Oby do następnego!
Zjadłem:
~11 kanapek
makaron w Łapszach
3 bułki z bufetu
2 porcje makaronu na bufecie
2 hot-dogi przed Makowem
3 princessy
Wypiłem:
~11L wody
2L coca-coli
pół herbaty
ćwierć kawy
piwo 😉
Galeria:
https://picasaweb.google.com/113355242078790491964/MaratonPodroznika2015
(zdjęcia podebrane od różnych osób, te na których jestem na rowerze zrobione przez WojtkaG)
Profil 3D trasy:
http://www.mikspec.pl/myroute/default/view3d/149494.6004.864489462.3d
Profil:
Trasa:
Avg/max climb: 4/14%
Średnia z jazdy: 23,8km/h
Na postojach spędzone około 6h.
2 odpowiedzi na “2015 – Maraton Podróżnika- 560km/28h, 7000m w pionie”
HeHEEH mało zjadłeś, dieta? xD Piękna relacja uśmiałem sie do łez 🙂
[…] 500: Szafar Dodoelk Góral Nizinny Mariobiker Hipek Keto Olo Wilk Turysta Krawczu Waxmund Tomek […]