Na 24h Śląskim Maratonie Rowerowym byłem już dwukrotnie i oba starty bardzo dobrze wspominam (odpowiednio drugie i pierwsze miejsce 😎 )
Nic nie stało na przeszkodzie żeby wybrać się więc ponownie i spróbować swoich sił w trochę zmienionej formule maratonu, startując na dystansie 450km.
Tym razem start odbył się nie rano, a wieczorem, co było mi wybitnie nie na rękę, bo kiepsko mi przychodzi zarywanie nocek, a przy starcie z rana to nawet senności nie zdążyłem poczuć i już było po sprawie 😉
Nie do końca wyszło mi zbieranie sił przed maratonem. Późno spać poszedłem, a tuż po pobudce dowiedziałem się, że Mariusz z którym miałem jechać miał stłuczkę i nie wiadomo było czy policja dopuści auto do jazdy. Trochę nerwów, kombinowania z innym transportem, a w końcu wyszło na to, że jednak pojedziemy razem.
Do Radlina dojeżdżamy koło 14:30 i na miejscu spotykamy już dużo znajomych osób.
Odbieram numer startowy i biorę się za szykowanie roweru. Podregulowałem hamulce, tylną przerzutkę i po wielu kombinacjach przyczepiłem wreszcie numer startowy (aero musi być :roll:).
Trochę się pokręciłem na starcie z rowerem, oburzając przy okazji Hipka swoją zdobyczną od Jelony naklejką hipopotama na rowerze 😉
O 16 wszyscy udaliśmy się na odprawę techniczną, a tam jak co roku mała kompromitacja. Oglądanie 18 minutowego filmu, na którym jest wyjaśniona trasa. Nie wiem jaką by trzeba było mieć pamięć, żeby zapamiętać, że na skrzyżowaniu w jakiejś tam wsi trzeba skręcić na Jastrzębie… Do tego gadka o strzałkach, które zobaczyłem tylko dwukrotnie przez poprzednie dwie edycje, więc na nich też ciężko polegać (choć w tym roku wyjątkowo było ich dużo, nawet ja je widziałem! :D).
Faceci w lycrze, dziewczyny w sukienkach… 😉
Po odprawie ubrałem się wreszcie w rowerowy ciuch i zacząłem wcinać makaron w trybie „jak najszybciej, jak najwięcej”, ale coś kiepsko mi to szło, raptem z 0,5 paczki może w siebie wcisnąłem. Starość? 😉
Przed startem jeszcze oficjalne rozpoczęcie maratonu, jakieś przemowy, a później ~1,5km wspólny przejazd przez miasto w stylu masy krytycznej. W międzyczasie zbierają się paskudne chmury, z nieba spada kilka kropel. Termometr pokazuje 26 stopni. Ubierać bluzę? Bez sensu… wcisnąłem jedynie kurtkę w podsiodłówkę (ani razu jej nie założyłem) i z nadzieją liczyłem na to że wystartujemy zanim się rozpada.
Start:
W końcu pada hasło do startu i zaczynamy leniwie się przeciskać przez Radlin.
Po kilkuset metrach dołącza się do naszej grupy Wilk, któremu bardzo zależało żeby jechać z 1. grupą i olał swoją 😉
To niebieskie z prawej to ja
Szybko opuszcza nas motorzysta który nas prowadził i zaczynamy właściwą jazdę. Za Wodzisławiem zaczynamy podjazd, na którym 2 lata temu była niezbyt przyjemna sytuacja, tj:
„wyprzedza mnie kilka osób, a wśród nich Roman Kościak mówiąc ‚spokojnie, nie za szybko’ ;D Uciekają mi coraz bardziej i mimo że cisnę ile mogę, to nie daję rady ich dogonić i muszę w końcu odpuścić”.
Bojąc się powtórki trzymam się koło środka grupy i bacznie śledzę przebieg wydarzeń. Tymczasem tempo wydaje mi się bardzo spokojne. Ba, aż za spokojne! Dobra moja, oby tak dalej 😉
Tempo aż do Ustronia, czyli pierwszego PK utrzymuje się na podobnym poziomie. Mam wrażenie, jakbyśmy byli na wycieczce nie na maratonie, choć średnia koło 35. Chyba za dużo adrenaliny 😉 Choć Stasiej stwierdził, że to przez to że SPDy założyłem, ale ciężko mi w to uwierzyć.
Niestety coś mi zaczyna coraz mocniej trzeszczeć w rowerze i to nawet jak nie pedałuję. Stajemy na moment na jakichś światłach, więc próbuję szybkozłączki chociaż sprawdzić, ale zdecydowanie to nie pomaga. Nie dobrze, bo odgłos coraz bardziej martwiący.
Dojeżdżamy w końcu na punkt do Ustronia (58km). Podbijam kartę (każdy wiezie kartę zbliżeniową), uzupełniam nie wiadomo po co bidon z którego upiłem może z połowę (a wiozę dwa litrowe) i… myślałem że jedziemy dalej, ale widzę, że towarzystwo się posiłkuję. Wiele się nie namyślając wskakuje na rower i jadę sam. Do mety jeszcze dalekooo, więc nie spieszę się i czekam aż mnie ktoś dopadnie, co następuje po jakichś ~10km. Wyprzedzającym był tak jak oczekiwałem J. Pikuła, który ponoć zmobilizował całą grupę do gonienia.
Trzeci z przodu
Jedziemy dalej całą bandą, ale niestety zupełnie bez rozumu 😀 Mocno szarpane tempo, nierówne zmiany, całkowicie bez sensu. Do tego na przodzie dość stała kilku osobowa ekipa.
Przyzwyczajony już jestem do tego, że na maratonach w trakcie podjazdów płuca wypluwam, a tu miła odmiana, bo tym razem na podjazdach bez problemu dawałem radę, a nawet chętnie bym przyspieszał (może z przyzwyczajenia do dawania na nich z siebie wszystkiego :roll:).
Miło więc mija pagórkowaty odcinek do Zebrzydowic, gdzie odbijamy na kolejny punkt (89km). Znowu nam trochę schodzi, ale tym razem już nie chce mi się ruszać wcześniej, bo na tym etapie i tak nie ma to większego sensu.
Po kilku minutach ruszamy więc całą grupą i pokonujemy kolejne hopki.
Niestety wbrew wszelkim prognozom pogody (chyba przestanę sprawdzać pogodę, bo nie ma to żadnego sensu…) zaczyna padać. Po kilku minutach deszczu jestem już oczywiście całkowicie przemoczony, w butach basen. Tempo i temperatura zdecydowanie spadają. Do tego mokro, więc na wszelkich skrętach i zjazdach musimy bardzo uważać, a i tak kończy się to (na szczęście nie groźną) wywrotką na rondzie jednego z zawodników.
Nadal trzeci
Po pagórkowatym odcinku następuje dobre 20km po płaskim do kolejnego punktu w Tworkowie. Przemoczeni, temperatura koło 15 stopni, od razu poszło w kolana. Na punkcie słabizna, bo raptem jakieś picie można dostać, więc w miarę sprawnie się zbieramy do dalszej jazdy.
Kurier, który tydzień temu załatwił sobie kolana mówi że odpuszcza. Mnie coś lewe zaczyna pobolewać, więc też się nad tym zastanawiam. Jazda nocą po kałużach wiele sensu nie ma, a na pewno ciężko będzie w tych warunkach pocisnąć.
Jedziemy razem do startu/mety tj Radlina. Po drodze dość płasko z jednym porządnym podjazdem, na którym jest sporo zamieszania. Jedziemy już po ciemku, całą szerokością bocznej drogi. Dość stromo, koło 8-9% ciągnie się przez jakiś czas, więc z rozpędu się tego nie przeskoczy. Pod koniec podjazdu drogowcy wycięli spore kawałki asfaltu w które wpadamy. Szczęśliwie obyło się bez strat. Na koniec jeszcze 2% podjazd przez kilkaset metrów i zaczyna się płaski końcowy odcinek na którym podciągam trochę tempo 😉
Druga pętla:
Wpadamy na PK w Radlinie. Czym prędzej sięgam po przygotowany wcześniej makaron. Zjadam ~pół przygotowanej porcji w trybie „jeszcze szybciej, jak najwięcej”, uzupełniam wodę w bidonie i zarzucam bluzę. Ktoś mi wciska gulasz, ale biorę tylko suchą bułkę na drogę. Ktoś mówi, że Jerzy P. już pojechał, więc czym prędzej odbijam swoją kartę i ruszam w pościg. Po chwili okazuje się, że J.P. zrobił sobie postój przy aucie i ruszył dopiero widząc że i my jedziemy 😉
Zawodnik z nr 64/1 miał małe szanse, bo zapomniał pedałów przykręcić.
Za to 64 miał najlepszą motywację do jazdy 😉
Nasza grupka mocno się uszczupliła. Jedziemy dalej raptem w pięciu. Spora część trasy oświetlona, można jechać praktycznie bez lampek. Na ciemnych odcinkach wystarcza czołówka, na zjazdach załączam ku uznaniu otoczenia Mactronic Noise 😉 W pewnym momencie znika gdzieś bez słowa Wilk, zostajemy we 4. Ja, Jerzy P., Andrzej B. i Stanisław G.
Po wskoczeniu na DK81 zaczyna się droga przez mękę. Bardzo mocny wiatr nas mocno zwalnia. Tu chyba pierwszy raz na trasie wreszcie jedziemy ładnie zespołowo bo wyraźnie nikt nie chce przecinać wiatru jako pierwszy. Tak czy inaczej nie przemęczamy się specjalnie pod wiatr, bo i tak wiele by nam to nie dało.
Do Ustronia dojeżdżamy raptem ~2minuty przed goniącą nas resztą naszej początkowej grupy.
W dalszą trasę ruszamy już razem. Sprawnie idą kolejne kilometry. Na jednym ze zjazdów ktoś pokazuje jakąś dziurę, która okazała się urwaną przez wiatr gałęzią zalegającą na pół pasa. Nieźle mi serducho do gardła podeszło jak ją w ostatnim momencie zobaczyłem…
Na punkcie w Zebrzydowicach znowu chwilę zabawiamy zagadywani przez gości weselnych z budynku obok.
Na dalszej trasie ktoś łapie kapcia w przednim kole na zjeździe, ale szczęśliwie udaje mu się nie wywrócić. Kawałek dalej łapię kapcia ja (pierwszego od ponad 5tys km na oponach Durano Plus). Mocno zrezygnowany zatrzymuje się i próbuję się szybko uwinąć, bo nie mieliśmy jakiegoś super tempa, więc jest szansa że dogonię.
Cisnę więc ile wlezie wypatrując migających przede mną lampek. Tempo większe, ogarniająca mnie powoli senność od razu zniknęła. Wpadam w końcu na punkt w Tworkowie, gdzie moja grupka się nieźle rozsiadła i wcale nie rwie się do jazdy na moje hasło „jedziemy?”.
Gdy już mieliśmy ruszać dojeżdża gość który złapał kapcia przede mną. Czekamy minutkę na niego i znowu razem jedziemy dalej. Tym razem na stromym kawałku podjazdu do Pszowa ostrożnie, większość środkiem żeby ominąć dziury.
Trzecia pętla:
Znowu PK w Radlinie. Gulasz już ostygł, więc wcinam jedną porcję z bułką, bo widzę że i tak wszyscy się rozsiadają.
Po kilku minutach ruszamy dalej całą bandą. Przyznam, że nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. 2 lata temu pół trasy przejechałem samotnie, a pierwsza grupa się bardzo szybko rozerwała na kilka mniejszych.
Ruszając na trzecią pętle nie są nam już w ogóle potrzebne lampki. Tempo coraz wolniejsze, spać się chce coraz bardziej. Coś tam próbuję zagadać, ale atmosfera jakaś napięta, wszyscy cisną wpatrzeni w drogę. Symfonian ratuje mnie jakąś kofeiną w pigułce (nawet nie wiedziałem że są takie wynalazki :roll:) ale nic to nie daje. Gdy wyjeżdżamy na DK81 już całkowicie usypiam, do tego od Radlina coraz bardziej mnie muli (czyżby gulasz? :|) Jadę na końcu grupy zygzakiem i z trudem próbuję się utrzymać za grupą, której tempo i tak jest bardzo spokojne. Oj, kiepsko znoszę te zarwane nocki… Kilka razy miałem już tak dość, że myślałem o zawróceniu do Radlina, albo chociażby przespaniu się chwilę na jakimś przystanku.
Jakimś cudem udaje mi się dotoczyć do PK w Ustroniu razem z grupą. Wypijam dwie kawy, zostawiam bluzę. Od razu lepiej. Doganiają nas w tym momencie dwie osoby z poprzednich grup (chyba obie z trzeciej). Ruszamy już razem powiększonym składem. Bez bluzy od razu chłodniej, kawa sporo lepiej podziałała niż ta kofeina tabletkowa. Coraz bardziej otwierają mi się oczy i zaczynam trzeźwiej patrzeć na świat 😉
Do tego na trasie znowu chopki, więc można się zająć choćby zmienianiem przerzutek 🙄 Na płaskim strasznie wiało nudą.
Wiele nie ujechaliśmy i nasza grupka coś zaczęła się rozpadać. Ktoś został z tyłu, ktoś poleciał do przodu. Będąc koło środka zastanawiałem się co robić. Do mety jeszcze jakieś 80km… Urwałem się w końcu i docisnąłem do 3 osób jadących z przodu, będąc pewnym że i tak nas reszta dogoni jak to bywało na wcześniejszych kilometrach gdy się rozrywaliśmy. Tym razem im dłużej jechaliśmy tym nasza przewaga rosła, aż w końcu zgubiliśmy z oczu resztę.
No, teraz to się już całkiem obudziłem 😉
Dojeżdżamy we czterech do PK w Zebrzydowicach. Odbijamy karty, banan w dłoń i lecimy dalej. Choć raz mieliśmy szybki punkt!
Jak wsiadaliśmy na rowery na punkt wpadła reszta grupy. Jedziemy dalej we 4. Podkręcam mocniej tempo żeby zwiększyć przewagę. Nieskromnie przyznam, że zdecydowanie najwięcej prowadziłem ucieczkę i jak tylko schodziłem ze zmiany, to tempo spadało, więc dość szybko na nią wracałem 😉
Na ostatnim punkcie w Tworkowie powtórka z rozrywki, tj odbijamy karty i od razu jedziemy dalej.
Ten pan w maratonie nie startował, ale koszulkę miał zacną (Tusk mnie dobija ;))
Finisz:
Grupę mijamy już w trasie, około 2km od punktu, więc mamy 4km przewagi, czyli jakieś 7-8 minut na 20km przed metą. Może wystarczy 😉
Tak czy inaczej staram się trzymać szybsze tempo żeby przewagi nie roztrwonić.
Na stromej ściance zostaję odrobinę z tyłu żeby się nie zajechać, a na wypłaszczeniu dokręcam i wychodzę na zmianę ciągnąc naszą czwórkę już niemalże samemu.
Jakieś 5km przed metą dołącza się do nas jakiś gość z poza maratonu (tzn jadący jedynie 150km, które miało wystartować lada chwila). Kręci się trochę z tyłu i z boku. Regulamin jasno mówi, że nie można jechać za 'zającem’ co było zresztą podkreślane dodatkowo na odprawie technicznej.
Do mety 2km, na liczniku >40km/h. Wyprzedza mnie w tym momencie Stanisław G. a wraz z nim 'zając’, któremu po chwili S.G. siada na koło. Oj, tak to się nie będziemy bawić. Cisnę ile wlezie, ale za późno wystartowałem i bez zająca ciężko dogonić. Tak czy inaczej skracam coraz bardziej dystans a w głowie mi buzują zającowe nerwy.
Już w samym Radlinie wpadam na skrzyżowanie 200m przed metą wymuszając chamsko pierwszeństwo. 'Zając’ został z tyłu, a S.G. finiszuje samotnie jadąc 50m przede mną. Oj, będzie awantura o tego zająca…
Wpadam na metę i będąc 2m za S.G. biegnę schodami do miejsca w którym odbijaliśmy karty i przykładam czym prędzej swoją kartę, robiąc to jako pierwszy.
Na punkcie konsternacja, organizatorzy pytają 'to który był w końcu pierwszy?’. Nie zdążyłem nic powiedzieć, a S.G. przyznaje mi honorowo pierwszeństwo. No, to rozumiem 😉 A już miałem robić awanturę 😈
Na oficjalnym rozdaniu nagród, jako drugi wyczytany był z kolei Romuald Z… Niezły bałagan 😉
Minutę po nas wpadają odpowiednio 3 i 4, przy czym jeden z naszej czwórki pojechał jeszcze na 600km więc nie był uwzględniony w klasyfikacji (a byłby pierwszy, bo był to gość z 3 grupy, więc miał czas o 10min lepszy).
Uffff, koniec 😉
Podsumowanie:
Ilość km: |
Czas jazdy: |
Średnia prędkość: |
Maks. prędkość: |
Przewyższenia: |
Średnie/maks nachylenie: |
Po pierwsze miałem w ogóle nie startować 😀 Ale cieszę się, że jednak zdecydowałem się jechać. Bałem się powtórki z poprzednich edycji, gdzie musiałem wypluwać płuca żeby koło utrzymać na podjazdach… Tym razem w ogóle nie było takiej sytuacji i bez problemów dawałem radę śmigać. Forma rośnie 😉 2 lata temu jeszcze w trakcie maratonu, postanowiłem sobie że zacznę mocniej cisnąć na podjazdach w trakcie swoich przejażdżek. Miło, że widać tego efekty 🙄
Cieszy to tym bardziej, że trasa była zdecydowanie trudniejsza niż na poprzednich edycjach. Sporo hopek po 6-8% które dają już trochę popalić.
Średnia z trasy 31,1km/h wygląda ładnie, ale spokojnie można było pojechać trochę szybciej, szczególnie pierwszą i drugą pętle gdzie człowiek świeży był… Tym samym zostało mi sporo siły na końcówce, gdzie przez dobre 80km mogłem nadawać swoje tempo 😉
Mam też wrażenie, że zmarnowaliśmy bardzo dużo czasu na postojach. Wychodzi na to, że siedzieliśmy 1h 16min, więc o 19min dłużej niż gdy jechałem 2 lata temu. Jadąc na 450 odpoczynek specjalnie potrzebny nie jest, szczególnie gdy się jedzie w grupie i można odpocząć jadąc komuś na kole. Do poprawienia 😉
Kolano pobolewające po pierwszej pętli później już w ogóle nie bolało, po maratonie zero jakichkolwiek bóli.
Moim celem było głównie poprawienie swojego czasu z przed 2 lat, co udało się o całe 13 minut 8) Bardzo miło, że udało się przy okazji zdobyć pierwsze miejsce na 450km, mimo małego zającowego zgrzytu 😉 Nad grupką z której się urwaliśmy ~80km przed metą udało się wyrobić aż 30min przewagi.
Sam od początku podkreślałem, że jadę tylko na 450km. Gdyby start był z rana to może bym jeszcze rozważył dłuższy dystans, ale po zarwanej nocce wiedziałem że nie ma się co szarpać na siłę. Chciałem się też w miarę ogarnąć przed egzaminem który miałem następnego dnia (a o którym się dowiedziałem 2 dni przed startem…). Egzamin zresztą zdany, więc pełnia szczęścia 😉
W trakcie maratonu bardzo mało jak na mnie zjadłem. Ze 3 bułki, kilka bananów, trochę makaronu… Na trzeciej pętli już prawie w ogóle nic nie jadłem bo mnie muliło…
Niepotrzebnie też wiozłem cały czas 2 bidony z wodą, bo poza ostatnim odcinkiem gdzie wodę wylewałem na siebie żeby się schłodzić, to ani razu nie sięgnąłem do drugiego bidonu.
Gorzej by było gdyby mnie naszedł głód taki jak zwykle, bo punkty były bardzo słabo zaopatrzone. Jakieś suche bułki i jeszcze bardziej suche drożdżówki… kiepścizna!
Zakończenie:
Posiedziałem 20min na mecie, ale nikt nie dojeżdżał, więc poszedłem pod prysznic. Wychodząc spotkałem już na mecie całą bandę. Pogaduchy, motywowanie osób jadących na 600km do dalszej jazdy, później jedzenie, picie, spacer, znowu jedzenie… Podrzemałem dobre 2h na jakiejś ławce, później dalsze pogaduchy i rozluźniające piwo dzięki uprzejmości Hipka, który wybrał się do sklepu po zapasy mimo padającego deszczu 😉
O 20 wreszcie zakończenie. Rozdanie pucharów i dyplomów… Puchary wziąłem jeszcze za Symfoniana który zajął 4 miejsce i Mateusza M., więc do domu pojechałem z 5 złomkami.
Zaliczone gminy:
Godów, Gorzyce, Krzyżanowice, Lubomia,
Łącznie 1058, w tym 171 w tym roku: