„Maraton rowerowy na 1000km już z zasady nie jest ani rozsądny, ani bezpieczny, ani dobry dla zdrowia. A przejechanie trasy niemal zawsze trzeba okupić kontuzjami takimi czy innymi oraz nieodłącznym bólem.” Wilk
Galeria (zdjęcia nie moje, zapożyczone od różnych osób)
Co i jak:
Bałtyk-Bieszczady Tour, czyli 1008km rowerem non-stop. Wyścig od Świnoujścia do Ustrzyk Górnych. Non-stop, czyli nie warto spać ani odpoczywać, bo czas cały czas ucieka. Na trasie walczy się głównie z samym sobą i z upływającym czasem. To które miejsce się zajmie w stawce nie ma większego znaczenia. Każdy kto dotrwa do mety czuje ogromna satysfakcję i czuje się jak zwycięzca 🙄
W ultramaratonie wziąłem udział po raz trzeci, ale i tak było to dla mnie niezłe wyzwanie. Za pierwszym razem chodziło mi głównie o ukończenie w limicie czasowym (70h). Biorę udział w kolejnych edycjach z nadzieją pobicia swojego najlepszego czasu ustanowionego za pierwszym razem, czyli 48h 32min.
Jak było tym razem? Zapraszam do relacji 😎
Przygotowania:
Cóż… Mogę je w skrócie podsumować tak: szkoda że maraton nie był w czerwcu 😉 W lipcu i sierpniu bardzo mało jeździłem i forma na pewno trochę spadła. A w czerwcu czułem się naprawdę nieźle 😉 Tak czy inaczej, mimo przerwy, czułem że jestem spokojnie w stanie wykręcić dobry czas. Przed tegorocznym BB-Tourem miałem przejechane prawie 7tys km, więc coś tam się uzbierało.
Przed startem:
Dzień przed startem to obijanie się, karmienie innych (zrobiłem razem z Włóczykijem obiad dla 6 osób i chyba smakował, skoro później o przepis mnie pytano…). Łatwo co prawda nie było, bo sąsiadka Yoshka u którego spaliśmy była wybitnie przestraszona tym, że chcę od niej garnek na makaron pożyczyć (??), ale w końcu ustąpiła i obiad się udał. Wybraliśmy się też na plażę na której były straszne nudy a do tego na tyle zimno, że siedzieliśmy w długich spodniach i bluzach 🙄 Później wizyta w aptece, gdzie w czterech zdrowo wyglądających facetów kupiliśmy środki przeciwbólowe 😉
zimno, wieje, nudy!
Wieczorem odprawa techniczna, masa krytyczna, czyli okazja do pogadania przy bardzo spokojnej jeździe po mieście i tradycyjnie piwo na sen razem z Transatlantykiem 😉
Było też zdjęcie ekipy forum PodrozeRowerowe.info, która była wybitnie najliczniejszą grupą na BB-Tour. Ponad 30 osób!
Z rana w dzień startu, po nawet nieźle przespanej nocy szykuję na śniadanie porcję pierogów i robię sobie jakieś kanapki na drogę. Do tego wcinam sporą porcję różnych tabletek 🙄 Niestety ostatnio coś mam problemy z żołądkiem, do tego bierze mnie jakby delikatne przeziębienie, więc biorę w kolejności: tabletki na żołądek, witaminę C, rutinoscorbin, coś na przeziębienie, węgiel, wapno, magnez… Jest tego trochę, ale szczęśliwie pomaga 😉
Później dzięki pomocy Yoshka przypinam nadajnik GPS do roweru dzięki któremu można będzie śledzić moją (i innych zawodników) pozycję na mapie.
Start – Świnoujście – 8:10
Konferansjer wyczytuje nazwiska w mojej grupie. Jest nas sześciu. Podpisujemy listę startową i czekamy w gotowości na sygnał do startu. Nasłuchałem się trochę o swoich podróżach od konferansjera, który o każdym mówił kilka zdań. Do tego jeszcze Wąski i Djtronik podeszli zrobić sobie ze mną zdjęcie. Prawie jak celebryta 😎
W końcu słyszymy promową syrenę i ruszamy. Po dwustu metrach trzymam spokojne tempo rzędu 30km/h. Z tyłu słyszę 'co tak szalejesz’. Nie wytrzymałem i przyspieszyłem 😉 Grupka dość szybko się rozerwała na 3 części. Z przodu ja razem z Łukaszem Rojewskim, za nami Ricardo i Leszek Ryczek, z tyłu Janek Sz. i prawdopodobnie Edward K.
Po 15km jazdy zauważam grupę Wilka, którą podejrzewałem że zobaczę najprędzej w Bydgoszczy. Szybko poszło 😉
Po ~20km dochodzimy ich, średnia z początku 37km/h. Trochę za szybko, zero szacunku dla dystansu 😉 Ale zakład jest zakładem. Teraz wystarczy trzymać się do końca Wilka i jeśli razem wpadniemy na metę, będę miał o 5min lepszy czas 😎 Takie zresztą dostałem instrukcje od Wąskiego:
Trzymaj mu się na kole, a na koniec zmasakruj 😉
Oby tak było 🙄 Założyliśmy się z Wilkiem przed startem – jeśli ja dojadę pierwszy, Wilk goli wąsy z których jest znany. Jeśli to on będzie pierwszy, ja się mam zapuścić do końca roku.
Grupka Wilka jechała bardzo spokojnie, ponoć czekali na posiłki. Przyspieszają więc razem z nami i trzymamy już przyzwoite tempo bez szarżowania. Jedziemy w sześciu: Ja, Wilk, Łukasz Rojewski, Zdzisław Piekarski, Tomek Ignasiak i Bronek Łazanowski.
Dość szybko z naszej grupki odpada Wilk który zatrzymuje się na siku-stopa, ale szybko nas z powrotem dogania.
PK 1 – Płoty
Sprawnie nam idzie jazda do Płot, gdzie mamy pierwszy punkt kontrolny.
Na punkcie spędzamy dobre kilka minut, czekamy też trochę na Ricardo i Leszka R., bo chłopaki wierzą w siłę większej grupy. Tak czy inaczej po kilku kilometrach znowu jedziemy w sześciu.
Odcinek do Drawska to pierwsze pagórki na trasie. Na poprzednich edycjach miałem na tym odcinku spore problemy (podjazdy nie są moją najmocniejszą stroną). Tym razem jest sporo lepiej, ale trochę się trzeba jednak nakręcić żeby trzymać tempo. Utrudnia to dodatkowo fakt że mamy bardzo nierówną grupę. Większość wygląda na typowych górali – niscy, chudzi, więc z zasady mam mniejsze z nimi szanse pod górę.
Już tutaj nasza grupka się dzieli na podjazdach i zjazdach, by na wypłaszczeniach znów połączyć się w jedną.
PK 2 – Drawsko Pomorskie
Bez przygód dojeżdżamy do Drawska gdzie czeka na nas kolejne jedzenie. Dość długo siedzimy na postoju, ale tym razem postanawiam nie urywać się swojej grupce na jakichkolwiek postojach i siedzieć razem z nią. Spokojnie wypijam jakąś herbatę i wcinam bułę.
Dogania nas Ricardo na którego chwilę czekamy, ale coś się zebrać nie może i ruszamy dalej w sześciu.
Przed nami znowu kilka hopek w kierunku Piły, które sprawnie wykorzystuje Król Gór który z nami jedzie i atakuje mocno każdy podjazd. Na początku jeszcze próbujemy mu trzymać koło, ale z czasem odpuszczamy, bo i tak jedziemy szybciej w dół.
Jest też Król Zjazdów, który rzuca hasłem „kto zjazdów nie wykorzystuje, ten pod górę drałuje”. Jedziemy więc niestety dość nierównym tempem.
Przejeżdżamy przez Wałcz („Będę brał cię, wAłczu”) i docieramy do Piły.
PK 3 – Piła – 15:25
Na punkcie znowu się rozsiadamy na dobre kilka minut. Pogaduchy, żarciki do kamery. Eh, nie jest to mój styl jazdy. Choć trzeba przyznać, że na punktach mamy wesoło i fajnie jest na nich trochę posiedzieć 🙄
Wreszcie też dostajemy pieczątkę do książeczki – na poprzednich punktach byliśmy za szybko i jeszcze ich nie mieli.
Zaopatrzenie trochę lepsze niż w poprzednich latach, ale i tak bez szału. Dostajemy drożdżówkę, batona i jabłko.
Ruszamy coraz bardziej wypłaszczającą się drogą w stronę Bydgoszczy. Wreszcie jedziemy trochę równiej, można odpocząć na kole jadąc z tyłu, zamiast ciągle się ganiać.
PK 4 – Bydgoszcz – 17:53
Bez niespodzianek wpadamy na punkt, który w tym roku jest trochę inaczej zorganizowany niż w poprzednich latach. Tym razem jest dla nas osobna stołówka, gdzie prawie od razu dostajemy obiad który dodatkowo jest bezpłatny. Miło.
Wcinam obiad w ekspresowym tempie (+ powtórka z porannych pigułek :P), smaruje kolana, zakładam nogawki a tu już słyszę, że chłopaki jadą (powoli) dalej. A ja w proszku…
Zbieram się czym prędzej a na odchodne smaruję jeszcze łańcuch. Mój odjazd dodatkowo opóźnia to, że obsługa punktu wlała mi izotonik do bidonu zamiast wody.
Tak czy inaczej sprawnie ruszam i szybko doganiam jadących powolutku chłopaków. Czekamy jeszcze chwilę tuż przed skrętem na Łukasza R. i później znowu w 6 ruszamy przed siebie obwodnicą Bydgoszczy.
Tempo trochę spadło, jedziemy spokojnie dwójkami koło siebie ucinając pogaduchy. Na liczniku trochę ponad 30km/h, droga bardzo płaska i nudna. Największa 'atrakcja’ tego odcinka była gdy wypadła mi z kieszeni pompka. Gdy się po nią wróciłem okazało się, że razem z nią wypadła książeczka w której przybijamy pieczątki na PK. Dobrze, że się wróciłem 😉
PK 5 – Toruń – 20:30
Łatwo odnajdujemy kolejny punkt, na którym popijamy herbatę i wcinamy pyszny żurek. Zagadują nas panowie siedzący przy stoliku obok i popijający piwko. Też bym posiedział… 😉 A tymczasem już słyszę głośne „2 minuty do odjazdu!” od Tomka I., który pilnuje dyscypliny na postojach.
Ruszamy dalej (później się okazało, że niektórzy za zupę płacili, my na to nie wpadliśmy…) trochę nierówną drogą w okolicy Torunia. Odcinek do Włocławka leci dość szybko i przyjemnie, szczególnie w porównaniu do tego jak on wyglądał w poprzednich latach – dziura na dziurze, do tego jakieś remonty… Chyba zawsze zdarzały się tu jakieś awarie.
Tempo dalej dość spokojne. Po wymianie baterii w GPS’ie w trakcie jazdy co okazało się sporo prostsze niż podejrzewałem, wysuwam się na przód i jadę dość długi odcinek razem z Łukaszem R. na przodzie aż do kolejnego punktu.
PK 6 – Włocławek – 22:41
Czyli jeden z najlepszych punktów na trasie 😉 Sporo jedzenia i picia do wyboru, do tego dostajemy miskę pomidorowej. Ktoś pyta czy potrzebujemy jakiejś pomocy technicznej. Jasne! Wreszcie jest okazja do podpompowania dętek. Chciałem to zrobić sam, ale przegoniono mnie w stronę jedzenia, zapewniając że wszystko będzie ok. Super.
Na punkcie mimo dość późnej godziny (22:40) jest bardzo dużo ludzi. Część osób jest z obsługi punktu, do tego jak podejrzewam jest też trochę gapiów (panny w szpilkach raczej nie obsługują punktów 😐 choć tym razem i na punkcie jakieś damskie oblicza się pojawiły… a tu jechać trzeba! ;)). Szczególnie że tempo do tej pory mamy dobre i jak tak dalej pójdzie, to mamy nawet szansę się zmieścić w 40h, tak jak to planuje Tomek I. z którym jedziemy.
Najedzeni, z zapasem batonów (jeszcze od startu! 🙄 bałem się, że braknie gdzieś po drodze…) wyjeżdżamy paskudną drogą, przez jeszcze paskudniejszą dzielnicę miasta. Przed nami bardzo płaski odcinek do Gąbina i dalej do Żyrardowa. Jadę już 4 raz w życiu wzdłuż zalewu wiślanego. Niestety po raz 4. nocą i zalewu nadal nie widzę. A ponoć ładnie tu nawet.
Podpisy wszystkich którzy dojechali
Jeszcze przed skrętem w Soczewce Wilk łapie gumę. Niestety okazuje się, że w szytce. Zalewanie mleczkiem nie pomaga, bo dziura zbyt duża. W tym samym momencie zaczyna coraz mocniej kropić. Wyciągam więc wszelkie ciuchy przygotowane na deszcz, tj worki foliowe na nogi i ręce, buffa na głowę i cieniutką kurtkę. Niestety porządne ochraniacze na buty czekają na mnie dopiero w Iłży, czyli za jakieś 200km (nie ma to jak zaufać prognozom).
Postaliśmy dobre 5-10min, Wilkowi niestety nijak pomóc nie możemy. Ruszamy więc zostawiając go samego. Nasze tempo też od razu trochę spada z powodu deszczu i kałuż. W tym samym momencie zaczyna mnie trochę boleć prawe kolano i lewe ścięgno achillesa. Nieszczęścia chodzą parami…? A właściwie to trójkami, licząc wilczą gumę.
Deszcz niemrawy, zatrzymuje się na sekundę zdjąć kurtkę bo się zaraz ugotuję. Chłopaki niestety nie usłyszeli mojego wołania i pojechali dalej. Próbuję ich gonić, ale z kolanem coraz gorzej.
Kilka km przed punktem zwalniam mocno żeby odpocząć i po chwili dogania mnie cała grupa (bodajże 6 osobowa) rowerzystów. Ktoś woła 'o, Waxmund!’. Patrzę po numerach na rowerach i oczom nie wierzę 😉 Same bardzo wysokie numery, znaczy to, że startowali dobrą nawet godzinę po mnie. Do tego widać po numerach, że nie startowali razem, a są zlepkiem z różnych grup (jedna z tych osób wygrała BBT). Tempo mają wybitnie lepsze od mojego, czym prędzej więc usadawiam się na końcu grupy i wiozę się na kole. Rozpoznaje jedynie dwie osoby z Grupetto Gorlice, które w zeszłym roku startowały w MRDP.
PK 7 – Gąbin – 1:30
Szybko docieramy do punktu w Gąbinie gdzie spotykam swoją uszczuploną grupę. Wypijam ze dwie herbaty, wcinam bułkę (za pozwoleniem dostaję nawet drugą). Siadam na chwilę w zimnym namiocie, ale chłód mnie szybko z niego wygania. Tuż przed odjazdem dowiadujemy się, że drugi namiot jest ogrzewany, więc wskakuje jeszcze na minutę do niego. Ciepło, przyjemnie, łóżka, kolano i achilles bolą… może by tak zostać… Tradycyjnie poniosła mnie jednak ułańska fantazja i postanawiam ruszyć z grupą.
Nasze grupy złączyły się i jedziemy razem. O dziwo w szybkim tempie jedzie mi się całkiem nieźle, o bólu prawie nie pamiętam. Prawdopodobnie to przez adrenalinę… 😕 Tempo na płaskim mieliśmy koło 38-42km/h, więc jak na 500km w nogach to szybko. Za szybko. Adrenalina zeszła, ból powrócił, ledwo się trzymam na kole. Do tego atmosfera nie najlepsza. Zdzisław P. usłyszał ponoć tekst w stylu 'nie ma nic za darmo’, co miało znaczyć że ma wyjść na prowadzenie grupy. Mnie też regularnie przepychali do przodu, ale dzielnie trzymałem się z tyłu/w środku grupy. Ubędzie im jak się będę wiózł z tyłu…? Wiadomym było, że i tak długo tak nie pociągniemy i im po jakimś czasie im odpuścimy.
Słyszałem jakieś plotki, że pod koniec trasy jakieś kłótnie w grupie mieli i się całkiem już podzielili. Eh… rzadko się takie akcje na BBT zdarzają… Wśród innych uczestników maratonu zawsze panuje miła atmosfera, wzajemnie się sobie pomaga… Mam nadzieję, że 'prawdziwi szosowcy’ nie zaczną masowo przyjeżdżać i psuć atmosfery na BBT.
Jeszcze dobre 10km przed Żyrardowem ból się nasila i zwalniam, a grupa szybko mi ucieka. Został w niej jedynie Łukasz R. i Tomek I., reszta odpuściła już wcześniej.
PK 8 – Żyrardów – 3:55
Przed samym Żyrardowem prawie ich z powrotem doganiam, bo ich nawigacja leży 😉 Na punkcie się spotykamy, zagaduję chwilę z Bogdanem A. (z MRDP), a chłopaki z mojej grupy namawiają mnie, żebym jechał dalej z nimi. Niestety czuję, że muszę dłużej odpocząć, żeby dać odpocząć nogom. Może choć trochę przestaną boleć.
Usadawiam się więc w dość ciepłym budynku, gdzie skacze wokół mnie Księgowy razem z Agnieszką. Dostaje dwie michy makaronu, do tego kilka herbat. Na punkcie posiedziałem dobre 30min (zdecydowanie najdłuższy postój do tej pory), pogadałem też trochę ze znajomymi Księgowego z jakiejś grupy rowerowej, której nazwy niestety nie pamiętam. Po moim odjeździe Księgowy też się zebrał, a z relacji innych dowiedziałem się, później na punkcie dogadzała jakaś dziewczyna. Eh, mi tylko Księgowy… 😉
Czasu na dojechanie mam jeszcze dużo, nawet gdybym się chciał zmieścić w 48h, to powinienem dać radę. O ile oczywiście kontuzje się nie pogorszą, tak jak to było na poprzedniej edycji, gdzie też w Żyrardowie wysiadło mi ścięgno achillesa, i do mety ledwo dotoczyłem się w 60h…
Spanie jest dla słabych. Dlatego ja śpię. Ale ja nie jestem Ironmanem! Ciśnij, zdrowaśkuje za Ciebie
Obniżyłem trochę siodło (gdzieś zgubiłem swoje imbusy! dobrze, że Księgowy miał jakieś) i pojechałem samotnie w siną dal 🙄 Wreszcie powoli się przejaśnia.
Kolejne 80km było dość trudne. Długo szukałem wygodnej pozycji do pedałowania (jak się już z SPDów wypiąłem to mi buty z pedałów spadały… już miałem prosić żeby mi znajomi podwieźli inne buty i pedały platformowe na punkt w Iłży…). Ledwo jadę, identyczna sytuacja jak w poprzedniej edycji. Obiecałem sobie, że nie doprowadzę się do takiego stanu jak poprzednio… więc wypadałoby teraz zrezygnować. Hm…. No nic, do Iłży trzeba dojechać tak czy inaczej, stamtąd nie daleko do domu 😀 Tam się zobaczy w jakim będę stanie. Na poprzedniej edycji nogi mnie na tamtym etapie już tak bolały, że z trudem mogłem je posmarować maścią przeciwbólową.
Jadę sobie więc powoli nigdzie się nie spiesząc. Za Mszczonowem odwiedzam stację benzynową celem skorzystania z łazienki (jak ja nie lubię spodni na szelkach!) i kupienia czegoś przeciwbólowego. 'Ibuprom sprint’, 1-2 tabletki co 4 godziny. Tak też będzie już do końca trasy. Przeciwbólowych tabletek nigdy nie brałem (no dobra, jak miałem złamaną szczękę to ich trochę zjadłem :P), na wszelkich maratonach co najwyżej smarowałem się różnymi maściami przeciwbólowymi. Różnicy w działaniu jednych i drugich praktycznie nie zauważam.
Na drodze technicznej mijającej ekspresówkę mija mnie kilku zawodników. Widać dużą różnicę naszych szybkości.
PK 9 – Białobrzegi – 8:36
Toczę się powoli przez wielkie kałuże i nie chcący się skończyć deszcz. Liczę na dobry punkt w Białobrzegach. Posiedzę, pogadam, może się prześpię… Jasssne.
Odnajduje niezbyt dobrze oznaczony punkt. W środku jakaś niezbyt zainteresowana 'baba’, która pokazuje mi tackę z drożdżówkami i czajnik elektryczny. Zrobiłem sobie herbatę i siadłem ze zwieszoną głową na krzesłach w środku. Kolano boli, achilles boli, daleko tak nie pociągnę. Wymieniłem z Wilkiem kilka smsów, przy czym Wilk pisał mi już z Warszawy i byłem pewien, ze tam też zostanie 😐
Michał (Wilk) się trochę zgubił… 😉
Więc nasz zakład mam albo wygrany o ile tylko dojadę do mety, ewentualnie będzie nierozstrzygnięty. No nie powiem, żeby mnie to zmotywowało do jazdy… Zrobiłem kolejną herbatę, obwiązałem kostkę bandażem żeby ulżyć trochę ścięgnu, posiedziałem trochę z zamkniętymi oczami (o dziwo nawet mi się spać nie chciało). Na punkcie spędziłem dobre 30-40minut i z niechęcią ruszyłem dalej. W Iłży się zobaczy co dalej, stamtąd to już mam raptem 20km do rodzimych Starachowic 🙄
Droga dwupasmowa, pobocze niby jest, ale dużo na nim kałuż i kamyków. Błądzę trochę tu trochę tam. Przed Radomiem coś mnie senność mocno zaczęła morzyć. Do PK niedaleko, bez sensu tak spać na przystanku… siadłem na chwilę mając nadzieję, że zmarznę i się rozbudzę. Nic z tego, usnąłem na dobre 20-30min. Totalnie bezsensu…
Już w obrębie Radomia widzę stojącego na przystanku zawodnika (Grzegorza Kiełbińskiego). Na moje pytanie czy wszystko w porządku kiwa przecząco głową. Zawracam czym prędzej. Pechowiec zużył już zapasowe dętki a łatek brak. Szczęśliwie mam ze sobą 2 dętki z długim wentylem, które spasują do jego wysoko stożkowych obręczy. Zostawiam więc jedną, próbuję jeszcze mu wytłumaczyć jak przejechać przez Radom i jadę (powoli) dalej. Przeklęty deszcz…
„Nie lubię tego miasta. To nie miasto, to stan umysłu. Po nawierzchni widać, że to Radom, po skrzyżowaniach to widać.” Hipek
W samej Iłży bardzo ostrożnie pokonuje ostry zjazd. Na poprzedniej edycji prawie mnie tu potrąciło auto, minęliśmy się na centymetry po tym jak gość wymusił na mnie pierwszeństwo…
PK 10 – Iłża – 12:48
Na punkcie wita mnie ku mojemu niemałemu zaskoczeniu Iwo. Po chwili widzę też zajeżdżające auto siostry ciotecznej z mężem i synem. A specjalnie nikomu nic nie pisałem, żeby nie było że jakąś zorganizowaną pomoc mam… Tak czy inaczej, bardzo miło z ich strony 😉 Oczywiście okazało się, że już wcześniej do mnie dzwonili i pisali mi sms’y, ale tym razem na komórkę patrzę tylko na postojach i to nie na wszystkich, więc nic nie wiedziałem. Z drugiej strony, to zawsze mi głupio jak jest ktoś znajomy na punkcie, bo szkoda mi jednak czasu na pogaduchy i chętnie bym go inaczej spożytkował. Ciężko wybrać.
Posiedzieliśmy chwilę razem, zjadłem obiad i przyjąłem od Heni banana, kilka siatek jednorazowych (które wyczytała w internecie że się kolarzom w trakcie deszczu przydają :)) i mini ręczniczek do wytarcia się.
Poszukałem pokoju do przespania się chwilę, bo mimo że sen mnie nie morzył, to czułem że kolano musi odpocząć. Znalazła się dwójka z Łukaszem R., który to dojechał do Iłży z grupą wycinaków którą ja odpuściłem w Żyrardowie. Ponoć był taki styrany, że ledwo z roweru zszedł. Tym lepiej że im odpuściłem. Wziąłem na spokojnie gorący prysznic i pogadałem chwilę z Łukaszem z zamkniętymi oczami. Już sobie prawie pomyślałem 'mógłby się ten dialog skończyć, bo nie zasnę…’, ale zasnąłem 😉
Z Iwo i kuzynostwem
Spałem 2 minuty a tu już mnie Iwo budzi i mówi że umówiona godzina minęła. Szybko ten czas leci… Przez chwilę totalnie nie kontaktuje, ale w końcu zbieram się z łóżka. Słońce świeci, droga sucha, trzeba jechać! Smarowanie, bandaż, prochy przeciwbólowe, gotowy schodzę na dół pozbierać swoje (nie)schnące na krzesłach rzeczy i w tym momencie zaczyna się burza. Ma się to szczęście 😉
Na punkcie spotkałem też Hipków którzy jak się później okazało, wykręcili wspólnie nowy kobiecy rekord Open (tzn Hipcia wykręciła).
Przeczekaliśmy kolejne 10min i we dwóch razem z Łukaszem R. ruszyliśmy w trasę. Po kilkuset metrach stanąłem obniżyć odrobinę siodło bo achilles strasznie rwał i podjechał tu do nas jakiś dopingujący zawodników kolarz. Krótka gadka i jedziemy dalej. Wiele nasza wspólna jazda nie trwała, bo tempo miałem wybitnie wolniejsze od przewidywanego i Łukasz za moją namową podłączył się do kogoś szybszego.
Ja tymczasem mijam Ostrowiec i wpadam na krótką ściankę tuż za nim. Pierwsze zrzucenie z blatu (50z) 😉 Znowu zbierają się jakieś chmury, coś tam zaczyna kropić. Po obserwacji nieba zamiast ubierać kurtkę, czekam 5min aż chmury przejdą i jadę suchy dalej.
W Lipniku, w którym kiedyś był punkt, staję, bo achilles już dalej nie pociągnie. Chyba za mocno bandaż ścisnąłem 😐 Dzwonię tu do dziewczyny chwilę pogadać dzięki czemu dowiaduje się, że Wilk jest ~60km za mną. A to ciekawostka! Tego to się nie spodziewałem… Szczwana bestia z tego Wilka… Jeśli pojechał do domu pociągiem, to pewnie się po drodze przespał, odpoczął i teraz ciśnie… Robię szybką kalkulację w głowie, wg której nie mam z nim najmniejszych szans 😉 Tak czy inaczej znalazła się motywacja do jazdy (czy ja nie miałem zrezygnować w Iłży…?) i wskakuje z powrotem na rower. Trzeba walczyć 😉
Mija mnie niemalże bez słowa kolejnych kilku zawodników, a jeden z mijających coś dziwnie się za mną czai. Zachęcam do wyprzedzenia, bo przy moim tempie to nie ma nawet po co siedzieć mi na kole, ale ten uparcie trzyma się z tyłu. Jest to Jan Szymkiewicz, z którym to będę jechał już do końca trasy 😉 Ja ledwo pedałuję, Janek ledwo siedzi na siodełku, więc obaj nie czerpiemy zbyt wiele radości z jazdy. Zawsze to jednak przyjemniej jechać z kimś, szczególnie że noc już zapada.
Żarcie mi się powoli kończy, więc wyciągam z kieszeni miód który dostaliśmy od pszczelarza-sponsora. Dobre 20min się męczyłem żeby go wyssać z opakowania, ale się udało. A jak się tragicznie tym zasłodziłem…
Dłuży nam się droga do PK w Nowej Dębie. Płasko, nudno, jeszcze sama miejscowość się ciągnie i ciągnie, a punkt przeniesiony z pierwszych na ostatnie rogatki…
Wax, wszyscy z Niniwy liczą że tam ostro ciśniesz i wyprzedzasz wszystkich, bo jak nie Ty to kto? Dasz radę 😉
PK 11 – Nowa Dęba – 21:10
W Nowej Dębie jak to w Nowej Dębie, czyli super! 😎 Zawsze warto na te dalsze punkty przyjechać… Człowiek makaron dostanie, rower mu będą chcieli naprawić… Jakaś znajoma twarz się pojawi… Czuć jednak zmęczenie, bo mimo szczerych chęci z CRL coś się nie mogłem dogadać 😉
Jechać się nie chciało, więc wciągnąłem drugą miskę makaronu, pogrzebałem trochę przy rowerze (poluzowałem maksymalnie bloki, bo już siły nie miałem żeby się z nich wypinać :P).
Czas (tzn Wilk) goni, więc trzeba się zbierać. Kolejny płaski i nudny odcinek który pokonujemy we dwóch. Czołówka która nigdy nie szwankowała, tym razem wysiadła, pewnie z powodu wielu godzin deszczu. Zagaduję mijających mnie zawodników o jakąkolwiek lampkę, bo gdyby mi a nuż wysiadł jeszcze Mactronic (spodziewałem się że bateria nie wytrzyma) to bym całkiem leżał. Dostaję od Grześka (któremu użyczyłem przed Radomiem dętki) jakąś małą lampkę, będzie dobrze.
W pewnym momencie Janek który jechał za mną bawi się coś lampką, po czym mnie wyprzedza (pierwszy raz od dobrych ~120km). Zaraz zaraz, to nie on… Pytam gościa czy nie widział Janka, ale dostaję odmowną odpowiedź. Hm… Staję, czekam dobre 10min w trakcie których montuje otrzymaną lampkę na kierownicy. Janka brak, numeru do niego nie mam, trudno, jadę dalej.
Po dobrych kolejnych ~40min mojej samotnej jazdy dogania mnie i mówi że musiał się zdrzemnąć chwilę na przystanku 😉
W nocy się śpi, chyba że do celu zostało już tak niewiele. Wyśpisz się jeszcze nie raz, teraz glukoza do gęby i kręcisz. Pomyśl o magisterce – lepiej kręcić niż pisać
PK 12 – Rzeszów – 0:44
W Rzeszowie doganiamy jakiegoś solistę i niemalże razem dojeżdżamy na punkt, na którym w ubiegłych latach była straszna bida – jakieś suche buły, ciastka i banan. Tym razem full wypas. W knajpie strasznie gorąco (po wejściu od razu czułem że mi się oczy zamykają), więc wcinamy żurek (która to już zupa…?) w chłodnym przedsionku.
Janek: Za ile jedziemy?
Ja: Za 3 minuty
Janek: Daj mi 5
I poszedł spać 😉 Posiedziałem dość bezczynnie spoglądając na śpiące w knajpie osoby (aż mi głupio było że mi się spać nie chce :P) i po 6 minutach (a, niech ma :D) obudziłem Janka i pojechaliśmy dalej. Wreszcie zaczęły się górki! Co prawda tempo na podjazdach mam tragicznie wolne, ale jedzie się i tak dużo przyjemniej. Chciałem się pożegnać z Jankiem sądząc, że będę lada chwila podprowadzał, ale szczęśliwie wystarcza mi przełożeń i sił (na tyle żeby nie pogarszać kontuzji) żeby cały wyścig przejechać bez prowadzenia 😉 Tym samym pod górkę powolutku, na zjazdach sporo szybciej bo od Janka też jestem cięższy… I tak się ganiamy.
Mija nas na drodze kilka TIRów, ale koło 2 w nocy ruch się całkowicie uspokaja.
Cisza, spokój, spać się nie chce, ale organizm daje znać o swoim wyczerpaniu. Mam jakieś delikatne zwidy. Jakieś myszy mi biegają po kierownicy…
Kilka km przez Brzozowem mijamy stojącą na poboczu ekipę która nas wyprzedzała jeszcze przed Nową Dębą, w której jedzie Grzesiek K. Podłączają się do nas, przy czym ja od razu zostaję z tyłu, kurczowo trzymając się swojego tempa w którym jedzie mi się całkiem nieźle i prawie nic nie boli. Wszelka próba przyspieszenia to od razu spory ból.
PK 13 – Brzozów – 3:33
Koło Gospodyń Wiejskich – sama radość!
Razem docieramy do Brzozowa, czyli punktu, do którego każdy chce dojechać 😉 Koło Gospodyń Wiejskich zawsze świetnie podejmuje kolarzy. Można posłuchać ciekawych historii, zboczonych żartów (ponoć niektórzy nawet propozycje matrymonialne dostają!) i podjeść różnych pyszności.
nie dość że nakarmią, to jeszcze nasmarują.
Ponownie spotykam tutaj śpiącego Łukasza R., który mimo że jedzie już 5 raz na BBT, a trasa od Rzeszowa jest bardzo prosta, to niestety i tak się zgubił i nadrobił ponoć ~40km. Widać, że ma już dość życia i mówi że ruszy dopiero jak się jasno zrobi.
Na odchodne proszę jedną z Pań o przekazanie pozdrowień dla Wilka, który jakimś cudem jeszcze mnie nie przegonił 😉 Kto wie, może mu się nie uda?
obstawiałb
Zbieramy się z punktu cała grupą, przy czym widząc trzęsącego się z zimna Grześka K. proponuje mu oddanie swojej kurtki, którą od Iłży wiozę na plecach (zwiniętą, założoną na jakby szelkach, jak mały plecak). Dobrze, że się spotykaliśmy na trasie, bo bez tego to obaj byśmy mieli problemy z dojechaniem 😉 Ja mu dętkę, on mi lampkę, ja mu kurtkę… Mi szczęśliwie wystarcza w zupełności krótka koszulka rowerowa, bluza Niniwy i cienka przeciw-deszczówka. Co prawda po ruszeniu też trzęsę się z zimna, ale szybko się rozgrzewam na podjeździe i jest ok, choć ręce trochę zmarznięte.
Grupa ucieka, a my z Jankiem o wschodzie słońca pokonujemy męczący podjazd za Leskiem. Niby w mieście, a serpentyny, oj, ciężko szło 😉
Męka krótka, chwała wieczna
Dalsza droga do Ustrzyk Dolnych to jeden z gorszych odcinków w moim życiu. Nogi odmawiały posłuszeństwa, domki wokół mylnie podpowiadały że 'to już tu!’, pagórki nie chciały się skończyć.
PK 14 – Ustrzyki Dolne – 7:36
Z ogromną ulgą dojeżdżamy do punktu w Ustrzykach, na którym w zeszłym roku przywitała mnie woda i jedna pomarańcza, więc i w tym roku nie spodziewałem się cateringu 😉 Tymczasem punkt był świetnie przygotowany przez Tomassaca i siostrę Wojtka L.
ostatni popas – Ustrzyki Dolne
Zasiedzieliśmy się tutaj zbyt długo i dopiero odjeżdżając zauważyłem, że mamy szansę zmieścić się poniżej 50h. Ostatnie 50km, z nogami nie jest bardzo źle, więc można sobie było pozwolić na przyspieszenie. Wcześniej cały czas musiałem trzymać spokojne tempo z obawy o rozwalenie kolana.
Od pewnego czasu wyglądam też Kondora, który towarzyszył mi na ostatniej edycji BBT i na trasie MRDP. Bezowocnie. Po powrocie dostałem od niego maila że nagrał filmik na którym chyba mnie widać jak zjeżdżam z Lutowisk 😉
(to białe na filmiku poniżej to ja)
Sprawnie łykamy bieszczadzkie przełęcze oglądając przy okazji upragnione górskie krajobrazy. Aż się serce ściska jak się widzi te góry, znak to że do mety już bardzo blisko…
Tabliczka 'Ustrzyki Górne 14′ nie robi na mnie już większego wrażenia. Wiem, że czeka mnie żmudna jak zawsze końcówka. Ciągle lekko pod górę, niekończące się zakręty zza których wygląda się mety.
„Jadąc razem dowiadujemy się o sobie nawzajem więcej niż przez kilka lat znajomości w warunkach normalnych. Nie znaliśmy się wcześniej, ale to nie ma znaczenia. W danym momencie jesteśmy sobie najbliżsi. Nie rozmawiamy ze sobą dużo, ale przejechane kilometry, narastające zmęczenie, nocny stres czynią że zaczynamy funkcjonować na jakiś innych niecodziennych zasadach. Jesteśmy trochę jak „brothers In arms”.” Szczepan
Ustrzyki Górne – Meta – 10:16
Tempo mamy zbyt niskie, poniżej 50h nie zejdziemy, więc na końcówce całkiem odpuszczamy. Z uśmiechem mijamy flagi '5km do mety’ i '2km do mety’, by chwilę później wspólnie, triumfalnie wjechać na metę 😉
Czas końcowy – 50h 6minut. Jak na kontuzję obu nóg na 500km, to świetnie wyszło. Spodziewałem się powtórki z zeszłej edycji i mocno rozważałem rezygnację, żeby do podobnego agonalnego stanu się tym razem nie doprowadzić :p
Cieszy dobre przygotowanie do trasy, na której poza ochraniaczami na buty które bezmyślnie posłałem na punkt w Iłży, niczego mi nie brakowało. Ani razu mnie nie odcięło, nie brakło mi jedzenia czy picia, nie zmarzłem.
Sprzęt:
Po tym jak poprzednia szosówka skończyła swój żywot na aucie musiałem złożyć nową 😉
Wybór padł na karbonowego Vipera z belgijskiej manufaktury, reszta komponentów to mix różnych grup (Deore, 105’ka, FSA…). Do tego pedały SPD których na tej trasie bardzo się obawiałem, a poza dość krótkim epizodem tuż po kontuzji, gdzie wybitnie tęskniłem za platformami i możliwością dowolnego ustawienia stopy, nie miałem z nimi żadnych problemów.
Na obu poprzednich edycjach miałem też problemy pod koniec trasy z przerzutkami. Tym razem mimo ~12h deszczu, do samego końca działały idealnie, co bardzo pomagało mi utrzymywać stałe tempo i kadencję.
Tradycyjnie już świetnie spisał się też 0,7kg Brooks Flyer 😉 Ale ale! Kupiłem właśnie siodło karbonowe ważące <100g i będę próbował nie robić więcej wstydu Brooksem w szosowym towarzystwie 😉
Kondycja:
Szło dobrze 🙄 Choć miesiąc prawie nie jeżdżenia przez BBT na pewno dobrze na kondycje nie wpłynął.
Czemu wysiadły kolano i achilles nie wiem. Może to już psychosomatyczny problem jest, bo co w deszczu jadę to mam jakąś kontuzję… A z drugiej strony moje upodobanie do bardzo wysoko wysuniętego siodła też achillesowi nie pomaga, więc trzeba się chyba przyzwyczaić do niższego ustawienia.
Wsparcie!
Na trasie dostałem ~100 smsów za które baaardzo dziękuję. Nie odpisywałem tym razem prawie wcale, ale smsy wszystkie czytałem i pomagały 😉 Szkoda tylko, że tak późno dowiedziałem się że Wilk mnie goni 😐 Choć chyba i tak by to nic nie zmieniło, bo przyspieszyć zbytnio nie mogłem, a w Iłży i tak musiałem posiedzieć dłuższą chwilę…
Spanie:
W tej edycji wybitnie nie miałem ze spaniem problemów, co mnie bardzo cieszy. Co prawda spałem dość długo, bo aż 1,5h, ale całą drugą noc przejechałem bez żadnych sennych kryzysów. Wyrabiam się 😉
Zakład:
Wilk na trasę wrócił i wyścig dokończył, ale wyraźnie nie miał motywacji żeby mnie gonić. Tym samym zakład może niezbyt zasłużenie, ale jednak wygrałem.
Wilk przed i po zakładzie:
Jedzenie i picie:
11 kanapek
4 drożdżówki
7 bananów
6 porcji zupy (żurek/pomidorowa)
4 porcje makaronu z sosem
2 porcje schabowego z ziemniakami
5 batonów
2 kawałki ciasta
250ml miodu 😉
2 kawy
8 herbat
~0,5l coca-coli
Do tego spore ilości wody (koło 8L?)
Następnego dnia oficjalne zakończenie, rozdanie medali, wspólne opowiadanie wrażeń z trasy.
„Idę do sklepu spożywczego. Pytam panią, czy dużo ma dziś klientów, którzy powoli kroczą kaczym chodem. Pani potwierdza i dodaje, że wszyscy oni płacą mokrymi pieniędzmi. No tak, deszczu nam na trasie nie zabrakło.” Memorek”
W końcu powrót do domu.
„Po powrocie do domu czuję, jak ta duma cały czas rośnie, jak pozwala wierzyć że jest się silnym i da się radę. Że w czasach kiedy wiara we własne siły jest towarem deficytowym, zastępowanym raczej przez udawane pewniactwo, przejechanie BBTouru daje silne fundamenty na których buduje się zdrowe i w pełni zasłużone przekonanie o własnej mocy. A kwestie dnia codziennego, w pracy, w której szef tworzy sztuczne problemy, stają się nieistotne. Nagle cele życiowe i plany, które wcześniej wydawały się mało realne nabierką koloru i stają możliwe do osiągnięcia. W końcu wiem, że jest we mnie moc!” Szczepan
Bo czym jest takie normalne zmęczenie po całym dniu pracy, po nocy w czasie której się spało tylko 5 godzin, do spędzenia 40h na siodełku i spaniu 1,5h przez ponad 53 godziny? Niczym 😉
„Wieczna sława nieustraszonym pogromcom kilometrów, wszystkim uczestnikom Maratonu Bałtyk – Bieszczady Tour 1008 edycja 2014, którzy w znoju i trudzie, nie bacząc na krańcowe zmęczenie i wyczerpanie, słotę i deszcz, jadąc dzień i noc pośród pędzących samochodów, ryzykując życie i zdrowie, przejechali całą Polskę, od jej najbardziej oddalonych rubieży z północnego zachodu, na południowy wschód.
Podjęli to wielkie wyzwanie nie dla pieniędzy, orderów, zaszczytów czy sławy, a dla pokazania, że można – że pokonanie samego siebie, swoich słabości i ograniczeń, jest największą nagrodą.
Zrobili to bez dotacji i sponsorów, za własne pieniądze opłacając transport na start i powrót z mety, wpisowe i inne wydatki, pojechali w czasie wolnym od pracy zawodowej, czy nauki.
To tacy właśnie pasjonaci, nieznani nikomu poza gronem najbliższych, są solą kolarstwa, a nie kolorowe objazdowe cyrki organizowane za miliony dolarów czy euro.Widziałem ich szare ze zmęczenia twarze, widziałem jak w deszczu z trudem pokonują kolejne kilometry i uwierzcie mi – bardziej pasjonowałem się ich walką z dystansem, niż niedawnymi wyścigami ProTour.
Szczególnie rzecz jasna kibicowałem forumowiczom z podrozerowerowe.info, a najbardziej znajomym z BikeStats, choć wydaje się to zupełnie irracjonalne, gdyż nikogo z nich nie znam osobiście.
Dziękuję Wam za emocje, których mi nie szczędziliście, czekać teraz będę na opisy waszych zmagań z tym nieludzkim;) dystansem, by jeszcze raz przezyć z Wami te trudne, ale piękne dni.Władysław Broniewski napisał wiersz „Pokłon rewolucji październikowej”, z którego zapamiętałem początek:
„Kłaniam się rosyjskiej rewolucji
czapką do ziemi,
po polsku:(…)”Ja kłaniam się czapką do ziemi uczestnikom Bałtyk – Bieszczady Tour.” Yurek55
😉
Galeria (zdjęcia nie moje, zapożyczone od różnych osób)
Trasa:
Nawet jakiś niby-kom wpadł :p Trasa nie cała, bo na samym końcu baterie w GPSie padły.
Tyle kilometrów i żadnej nowej zaliczonej gminy… aktualny stan gmin to 1064 zaliczonych:
(eh, z każdą edycją coraz dłuższa mi relacja wychodzi… 🙄 )
Zapraszam do komentowania na stronie, nie tylko w e-mailach 😉
9 odpowiedzi na “2014 – BB-Tour – 1008km non-stop”
Jak zawsze – super ciekawa relacja, którą czyta się jednym tchem! Pozdrowienia z Ukrainy!
Miło mi 😉 Pozdrowienia z Krakowa!
NO, w koncu doczekalem sie dłuższej relacji tegorocznej edycji 😉
Szacun za wszystko, za pozbieranie się po wypadku oraz walką z samym sobą 🙂
Ale ja nie miałem wypadku na BBT… a wypadek z marca czy tam z listopada to już dawno zapomniany 😉
Oj dłuższa ta relacja wyszła… z roku na rok coraz dłuższa 😉
Fajnie się czyta Twoją relację:) Gratuluję osiągnięcia i życzę dalszych sukcesów.
Dzięki 🙂
Dziękuję za nowe relacje na stronie. A kiedy wreszcie będzie dalsza część wyprawy na Syberię?
Pozdrawiam.
Adam
Oj, schodzi z tymi relacjami, schodzi. Ale jak już się kilka osób upomina, więc chyba będę musiał dokończyć w najbliższym czasie 😉
Przykro było czytać o tym bólu, kolan i ścięgien achillesa. Polecam rezygnacje z pedałów shimano i przesiadkę na Time Xpresso lub Keywin. I ODPOWIEDNIE do budowy ustawienie bloków. W Time’ach raczej by do tej kontuzji nie doszło. Lub oczywiscie dobre platformy z butami na podeszwach Stealth.