2009 – Lizbona – Barcelona


Po przyjeździe z Tomkiem z Polski do Lizbony (patrz poprzednia relacja), spędziliśmy dobre kilka dni na obijaniu się i poznawaniu okolic. Później zrobiliśmy jeszcze objazd samochodowy południowej części Portugalii, Gibraltaru aż do Rondy. A już prawie w połowie sierpnia, wybrałem się razem z Olą w stronę Barcelony na rowerach (: Była to pierwsza wyprawa rowerowa Oli czego się oboje trochę obawialiśmy… ale dała sobie radę i jej się chyba nawet podobało [;
Przed wyjazdem Ola nigdy nie zrobiła nawet 100km na raz na rowerze :p Ale dawała dzielnię radę w hiszpańskich, upalnych górach.
Dziennik niestety dość ubogi, ale może się komuś spodoba [;

Trasa:


Trasa rowerowa 912181 – powered by Bikemap

Dzień 1

l = 93 km v = 16,7 km/h

Po wieczornej popijawie z abstynentem Iwoną i zdecydowanie nie abstynentem Pawłem, był plan wstania o 6…. O 8:30 dopiero udało się otworzyć oko [; Szybkie mycie, śniadanie, pakowanie i po ckliwym pożegnaniu ruszyliśmy o 10:30. Ja trochę zapomniałem jak się jeździ rowerem z przyczepką i nie mogłem w ogóle równowagi utrzymać, Ola cisnęła bez problemu. Ciężkie kilometry pod górę w stronę Almady, problem z drogą do Moity. W końcu pojechaliśmy nad zatokę do Setubalu (ależ tam było przyjemnie chłodno!) i zaczęliśmy oddalać się na dobre od oceanu w stronę Marateca. Kawałek za nią spanie – trochę dziadowa miejscówa przy fabryce przetwórstwa pomidorowego :p Dzień pierwszy, choć po ruchliwych drogach zakończony pomyślnie – to na pewno nie ostatni z dni naszej wyprawy (:

w Portugalii nie wszystko jest wyschnięte… w Hiszpanii przekroczyliśmy jedną niewyschniętą rzekę z tego co pamiętam…. [;

 

Dzień 2

l = 84km v = 15,5 km/h

Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę Monterom – o – Novo. Straszny gorąc nie dawał nam żyć. Dodatkowe jeszcze gorętsze podmuchy wiatru nie ułatwiały sprawy… Bardzo dłużyła się droga do Evory. W końcu dotarliśmy już pod wieczór, więc tylko z daleka rzuciliśmy okiem na lokalne zabytki :p Wieczorem ciepły prysznic z butelki 😀 2 osoby w 1,5 litra wody – to się nazywa oszczędność! Spanie na polu koło rozdzielni prądu :p

Dzień 3

l = 96 km v = 17,2km/h


Fajne spanie, tym razem Ola się tak nie bała jak zwykle (; Przez wieczorne mycie brakowało nam wody – coś źle policzyliśmy…. Więc bez śniadania wyruszamy w trasę. Dopiero po 35km był sklep, gdzie zrobiliśmy duże zakupy i zjedliśmy śniadanie. Dalej wielkie jezioro – Barragem do Alquera. Sjesta pod mostem (cień) i mycie w bardzo ciepłej wodzie (myślę że ze 30 stopni mogła mieć…). W Amaraleja kolacja w towarzystwie dość niemrawych dziadków. Zeszło się ich 7 i bezceremonialnie przyglądali się każdemu naszemu ruchowi [;

Spanie w połowie drogi do Barrancos nad rzeczką, po drodze dużo śladów bydła… Niesamowity gorąc – o północy, stojąc w miejscu bez ruchu się pociłem 😀 Super widok na gwiazdy…

Ola się pręży [;

Dzień 4

l = 70 km v = 13km/h

Szczęśliwie nie złapała nas w nocy burza i nie stratowały nas żadne byki żadne z rana…. [; Całą noc bez przykrywania się śpiworem a i tak za ciepło było… Wstaliśmy przed wschodem słońca, zjedliśmy po zupce i w drogę! Najpierw ostro pod górę i…. tak cały dzień 😀 W Barrancos odbiliśmy się od zamkniętych drzwi kilku sklepów. Zjedliśmy śniadanie przy bro-stacji, pełnej tubylców popijających piwko [; 1,5litra wody za 1,5 euro…. eh. Po wjeździe do Hiszpanii duuuużo zimnej i smacznej źródlanej wody przy której pisało [woda nie pitna], ale nic nam nie było (: Później poczęstował nas jakiś gość z samochodu wodą, ale była tak nachlorowana że się jej pić nie dało… Zimna cola i siedzenie nad mapą w Higuera de Real, spanie za Seruga de Leon, które wskazał nam tłumacząc po niemiecku jakiś dziadek. Spanie przy drodze w niby sadzie…. Wreszcie trochę chłodniej, choć i tak bardzo ciepły wieczór.

Ugryzła mnie w trakcie jazdy pszczoła…. Wieczorne pyszne figi [;

Hiszpania. Będzie gorąco

Czasem z rana pojawiał się uśmiech….

choć zwykle to taką minę mogłem obserwować 😀

Dzień 5

l = 77,5km v = 16,3 km/h


Trochę nam się zaspało, ale po 9 ruszyliśmy. Drobne poprawki – pompowanie koła Oli. Śniadanie przy studence, zakupy w niby sklepie, przy którym nawet szyldu nie było 😀 Po zapytaniu o sardynki (w puszcze) baba przyniosła mi jakąś dużą, surową mrożoną rybę…. Wziąłem marmeladę i czym prędzej oddaliłem się. Posłałem Ole…. (: Naśmiewająca się ze mnie ekspedientka z koleżanką, wpuściły Olę za ladę gdzie znalazła…. nic. Mleko jedynie było (: Baba chodziła godzinę po wiosce i opowiadała o ‘marmelada i sardinas’. Ujechaliśmy ładny kawałek pod 2 ostre i długie podjazdy, po 40km długa sjesta w Santa Olalla – cola w barze, zakupy w Dia i kilku innych sklepach (m.in. papryki której żadne z nas nie lubi – woziłem ją chyba z tydzień zanim wyrzuciłem :P). 4 godzinna sjesta na głównym placu pod palmami, naprawiłem hamulec bo już mi wysiadł całkiem. Po 19 ruszamy dalej drogą równoległą do autostrady – super nawierzchnia, zerowy ruch. Spanie za El Ronquillo, jeleń łążący koło namiotu (albo byk 😀 w każdym bądź razie był za ogrodzeniem) trochę nam napędził stracha (:

pod palmą

Dzień 6

l = 80km v = 16,9 km/h

Dziwny zwierz nas nie zjadł – jupi! 😀 Noc przyjemna – dobrze się śpi na asfalcie… Szybkie 40km do Sewilli, po drodze odpoczywanie w rowie – ukośne leżenie, mycie w nawadniaczu… [; Spore problemy z wyjazdem z Sewilli, kilka kilometrów autostradą zmieniło się w 500metrowy przejazd, reszta via de servicio. Zakupy w dużej galerii handlowej, wizyta w McDonalds (w końcu wycieczka bez Maca to nie wycieczka…), czekanie 10min na kanapki… Oklaski dla dzielnie jadącej Oli od wszystkich po drodze (:

W Alcali sjesta nr 2 – kapeć Oli. Problem z drogą do Moron de la Frotera. Po 10 krotnym pytaniu, policjant narysował nam mapkę – dotarliśmy. Trochę nas poeskortowali, pytali się gdzie śpimy… Jeden mówił – drugi pokazywał (niebezpieczeństwo, wąska droga) – fajni goście.

Blondynka za kierownicą autobusu = korek przez pół miasta, 5 jednostek policji… powinni tego zabronić! Spanie na ściernisku naprzeciwko pensjonatu podpowiedzianego przez policję [;

plaza de espana w Sevilli

wodny taniec [;
Dzień 7

l = 60km v = 16,3 km/h

Obudziły nas samochody i rowerzyści jeżdżący tuż obok namiotu.. Po śniadaniu na stacji (+ oglądanie mycia czystych samochodów), ruszyliśmy po płaskim do Moron de la Frotera. Tam zakupy w Mercadonie (lody :D), jakiś gość dał nam sprite’a (bo sjestowaliśmy pod jego posiadłością – pewnie stwierdził że jak nam nie da to się nie ruszymy :p), zakupy w Lidlu – CHOCO!!! Długa sjesta w parkingu podziemnym [; O 19 ruszyliśmy dalej, ale zmęczenie i przyczepkowy kapeć od źle założonej taśmy na obręcz zatrzymały nas w trakcie podjazdu. Spanie w gaju oliwkowym – oby dętka się załatała przez noc…. Nie mamy zapasowej :/

w gaju


opalanie

 

Dzień 8

l = 53km v = 13 km/h

Mmm, ale super spanie… jedno z lepszych (: Z rana przyjemny widok załatanej dętki, żyć nie umierać! Śniadanko, dłuższe zastanowienie czy robić dzień wolny, ale perspektywa spędzenia niesamowitego upału w marnym cieniu gaju oliwnego ruszyła nas dalej. Po 10km puściła łatka… Łatanie przy gospodarstwie, wsłuchując się w pianie kogutów próbujących naśladować pijaną świnie. Uzupełnienie wody, ruszamy dalej. Tym razem łatka wytrzymała 15 km… Po wyjęciu z opony, powietrze nie schodzi… jedziemy dalej. Po kolejnych kilometrach pod górę, znów kapeć…. I znów…. (odgłosy ludzi skaczących do basenu, heh przydało by nam się też :p). W serwisie samochodowym, 10 osób pomagało mi zmienić świeżo kupioną dętkę (po pierwsze primo szosową = za wąską, a po drugie primo 28” dętka do 26” opony….). Jedziemy dalej. Końcówka wreszcie przyjemna – po całym dniu pod górę, 5 kapciach i braku sjesty – wreszcie chłodniej i lekko z górki. Spanie znów w gaju oliwkowym – trzeba było tylko kilka psów przegonić i było git malina 😀 Mieliśmy mieć dzień przerwy nad jeziorkiem które było po drodze, ale się okazało, że pomimo jego ~10km długości, było całkowicie wyschnięte….

popływane

lubią anteny

 

Dzień 9

l = 60 km v = 15 km/h

Znów się dobrze spało (: Zebraliśmy się koło 9, po chwili następne miasteczko wyjaśniające nasze wątpliwości (1 kropka na mapie z dwoma nazwami). Obkupieni w jakieś dziwne soki i arbuza śniadamy przy placu zabaw z budką teoretycznie dla dzieci przy której kilku dziadków piło piwko [; Za Molliną koniec drogi – tym razem droga turystyczna była autostradą… Po 6 km pod bardzo mocny wiatr zwątpiliśmy. Zjechaliśmy do Artequery – pociąg za 3h po 7,20 euro za głowę (za 100km jazdy). Piwko w barze w dużym centrum handlowym niemal całkiem zamkniętym z powodu jakiegoś festynu. Ledwo weszliśmy do pociągu, a tu Klima, mięciutko…. [; W Granadzie powitały nas plakaty o świńskiej grypie. Była już 20:30.
Przejechaliśmy główną ulicą, objechaliśmy katedrę i 2 place, automat z mapami zjadł mi pieniądza :p Trafiliśmy na bardzo urokliwe miejsce – widok na Alhambre, chłodzący powietrze strumyczek – bosko. Przy robieniu zdjęcia Oli zagadało mnie koleś, zapraszając na noc do siebie – skorzystaliśmy.

Horst – Niemiec z Martin – Kanadyjką i dwójką dzieci przygotowali pyszną kolację, którą zjedliśmy na tarasie/dachu tuż nad placykiem – stąd to dopiero był ładny widok (:

To się nazywa fuks… wyglądaliśmy tak mizernie, że wzbudziliśmy litość i nas przygarnęli 😀

widok z tarasu [;

 

Dzień 10 – odpoczynkowy

l = 15 km

Niby odpoczynkowy, ale pobudka o 7 [; O 8 przy Alhambrze – po drodze zero ludzi, a tu taaaka kolejka – przyjechali samochodami naokoło :p Wbiliśmy się od razu w połowę kolejki i po kupnie biletu na cały kompleks oprócz pałacu (6 zamiast 12 euro) weszliśmy. Było super!
Świetne ogrody, mury obronne, pozostałości po pałacu (generallife). Zeszło nam 4h, a spokojnie moglibyśmy drugie tyle tam siedzieć. Później śniadanie, wizyta w kafejce internetowej, obejście katedry, szukanie kwiatka dla Martin, powrót do domu. Po drzemce poradziliśmy się Horsta o drogę i sklep rowerowy (hamulec przedni mi już ledwo działa – tylny od kilku dni zupełnie nie działa…) wyjechaliśmy z Granady i zaczęliśmy podjeżdżać pod najcięższy podjazd szosowy Europy i najwyższą jej drogę asfaltową – Pico de Veleta.
Tego dnia tylko 10km non-stop pod górę. Spanie w gaju oliwkowym – leżąc i oglądając widoki na góry zajadaliśmy się tagiatelle w sosie pieczarkowym + wino, to jest życie 😀

Jutro Pico!!!

alhambra

tu też

 

Dzień 11 – Pico de Veleta! 3392m n.p.m.

l = 84 km

Mieliśmy skoro świt ruszyć – tradycyjnie fiasko :p O 9 na drodze. Postój po 11, 20 i 30 km. Spanie Oli na ostatnim postoju – początek drogi nie-samochodowej = dziadowy asfalt, miejscami żwir, ostatnie 100m trzeba było prowadzić – wystające wielkie kamole. Całość podjazdu 42km, średnia prędkość 7km/h. Droga niesamowicie widokowa, ruch nieduży, rowerzystów może z 10-15 nas minęło. Przed szczytem przyczepił się do nas kulawy pies (który mimo niedołężności i tak był szybszy niż my :D), dopiero na szczycie go przegoniliśmy i poszedł za strażnikami. Długa sesja na szczycie – w końcu czekałem na ten podjazd 1,5 miesiąca 😀 Jako ostatni opuszczamy szczyt – Ola zjeżdża pierwsza. Nagle tracę z nią kontakt wzrokowy. Jadę, jadę, patrzę, leży na kamieniach bez ruchu…. Wywróciła się, ale na szczęście nic poza lekkim zadrapaniem się nie stało. Dłuuuugi zjazd w dół, spanie tam gdzie wczoraj – na szczęście nikt nam nie ukradł naszych rzeczy z krzaków :p

charakterystyczny szczyt Pico

[;

 

Dzień 12

l = 39km v = 17,8 km/h

Wjazd do Granady po porannej sprzeczce o zepsute okulary :p Na zjeździe z Pico wysiadł mi już doszczętnie hamulec, i na ostrym zakręcie o kilka centymetrów minąłem się z samochodem z naprzeciwka… Uff. Dopiero po ponownym zjechaniu do Granady odwiedziliśmy sklep rowerowy (poprzednio był zamknięty). W sklepie rowerowym klocków do moich hamulców nie mieli, kupiłem nowy, zwykły hamulec V-break + zapasowe dętki.

Śniadanie pod Lidlem i po kilku kilometrach niesamowicie dzielna wczoraj Ola zdechła :p W trakcie jej 2h drzemki zmieniłem taśmę w przyczepce, dętki, wyregulowałem dokładnie hamulec, przeczyściłem rower – wreszcie można jechać bez obaw! Po kolejnych 20km zakupy w małym sklepiku u śmiesznej babki która cieszyła się widząc nas jadących razem. Poczęstowała nas ciastkami, uzupełniliśmy u niej zapasy wody (sześć 1,5 litrowych butelek :D), opowiadała o jakimś Polaku który świetne graffiti gdzieś zrobił – nie znaleźliśmy niestety. Spanie, mycie, pyszna kolacja z przystawką, colą i zimnym piwem w gaju oliwnym pod kamieniołomem.

dogadzamy sobie

tak, wiem że od przodu byłoby ładniejsze zdjęcie….

 

Dzień 13

l = 100km v = 17,6 km/h

Po fajnym zjeździe na którym Ola wyprzedziła jakiegoś kolarza na szosówce śniadanie przy źródełku w miasteczku. Zaczęli się oczywiście tradycyjnie schodzić nieśmiało autochtoni, ale nas nie przegonili [; Malownicza droga, 10km autostradą, fajna tama, ogólnie poza dwoma dość żmudnymi podjazdami ciągle z górki, aż do samego Motril – morze! Później wzdłuż wybrzeża (dość górzystego) przez ładne choć niezbyt przystępne miasteczka. Jedzenie resztek jedzenia (zamknięte sklepy) przy bardzo silnym wietrze. Później sklepy w których nic nie było…. Na kolację same pulpety :p Spanie nad morzem przy opuszczonych domach – oby nie nawiedzonych 😀 Widok na zachód słońca, mocno wzburzone, ciemne morze. Oli pierwsza setka w życiu, tak naprawdę bez specjalnego wysiłku [; Sprzeczka o rowery :p

przez to pasmo już przejechaliśmy

wzburzone morze, opuszczone domy gwarantem spokojnego snu [;

 

Dzień 14

l = 83 km v = 17,4 km/h

Fale fajnie usypiały… Zakupy w Adrze w Mercadonie – duuużo jedzenia, śniadanie na ławce przy plaży. Droga wzdłuż wybrzeża, tym razem sporo mniej górzystego. Sjesta na plaży – kąpanie w bardzo ciepłym morzu i mycie pod plażowym prysznicem – spore zdziwienie ludzi widzących nas myjących się. Zresztą, co byśmy nie robili to patrzyli na nas jak na głupków 😀 Przejazd przez Almerię – mocno turystyczne miasteczko. Szukanie noclegu po ciemku. Spanie w ‘dziurze’ w której widziało nas kilku rowerzystów… grzmiąca ziemia (WTF???), śmiesznie :p

pocztówka [;

 

Dzień 15

l = 79 km v = 16,3 km/h

Wg Oli nierówne podłoże… Mnie jak zwykle spało się świetnie [; Odbijamy od morza i jedziemy drogą pomiędzy dwoma pasmami górskimi – niby nie ma dużo pod górę, ale coś bardzo ciężko nam się jedzie. Wziąłem sakwy od Oli. Szukaliśmy sklepu w Sorbas – fajna wiocha, z domami na urwisku nad (wyschniętą oczywiście) rzeką. Małe mycie i pranie przy kraniku, 10 litrowy zapas wody na przyczepkę i wiooo pod górę 😀 Ola w tyle została, a że Jej trochę głupio było to też trochę przycisnęła (: 9 kilometrowy zjazd i byliśmy w Gallardos – piwo, polskie ciasteczka. Tagiatelle + sos roquefort na kolacje, mniam. Spanie pomiędzy pagórkami – przyłapali nas na myciu jacyś ludzie którzy niepostrzeżenie kawałek dalej samochodem zajechali.

urwisko

 

Dzień 16 – wypoczynek

l = 20 km v = 20 km/h

Szybki przejazd nad morze, śniadanie przy deptaku. Było tak ładnie, że postanowiliśmy sobie zrobić wolne. Niesamowicie ciepłe morze – po godzinie leżenia na słońcu można było wejść do niego bez żadnego przyzwyczajania się, jak do ciepłej kąpieli [; Fajne fale na których sporo popływaliśmy (jakieś 15m nawet ciągnęły nas do brzegu). Cały dzień na zmianę pływanie…. leżenie…. bro…. jedzenie…. Czyli wszystko to, co 'normalni’ [; urlopowicze robią przez 2 tygodnie w Hiszpanii. Śmieszny ratownik który nieudolnie próbował z nami pogadać, tzn poderwać Olę :p

Spanie tuż za miasteczkiem – Garrachua, przy korycie (wyschniętej) rzeki.

palma od dołu 😀 nudziło mi się [;

 

Dzień 17

l = 148km v = 19,5 km/h

W nocy koncert muzyki z lat 80’ który ucichł koło 1 na szczęście. Pożegnanie z morzem, wiaterek w plecy… Szybko śmignęliśmy 70km do Lorca – tu zonk. Brak biletów pociągowych do Barcelony (najbliższy za 10 dni…), jedynie autobus z Murcia…. No to ciśniemy! 70km bez postoju praktycznie, o 19 jesteśmy. Autobus który miał być o 20 niestety nie istnieje, najbliższy o 6:35… Zwiedzanie miasteczka, wieczór na dworcu (oczywiście się doczepił zaraz ktoś że rowerem i bez koszulki jadę), o 1 zamknęli poczekalnie i nas wygonili……… 4 godziny spędzony gdzieś na ławce blisko centrum miasta – Ola się przespała, ja pilnowałem dobytku :p

Oli personal best = 148km! I wcale nie była bardzo zmęczona [;

dzielnie stróżowałem całą noc

 

Dzień 18 – jazda autobusem

l = 20 km

Męcząca podróż autobusem do Barcelony…. Przy wkładaniu rowerów kierowca pomógł mi urywając błotnik :p Pełno muzułmanów w autobusie. Po 11 godzinach w autobusie, wizycie w kafejce (odprawa on-line wymagana przez RyanAir), oddaliliśmy się na plażę spać wśród ‘bandy przerażających szczurów’ (widziałem jednego jakieś 50m dalej, który bał się nas prawie tak samo jak Ola jego :P)

domek z lalką

taaaaka ryba

 

Dzień 19

l = 66 km

Prysznic na plaży, zwiedzanie Barcelony i wkurzona Ola… (nie cierpię tego roweru…. Łłeeee….). Przesilenie w parku Gaudiego*, łuk triumfalny, plaza de Catalunya. Zgadując że do biblioteki nikt nie zagląda, zostawiliśmy tam rowery i z aparatem w ręce udaliśmy się do katedry i spacer po starym mieście. Kawka, przyglądanie się żulowi/mechanikowi rowerowemu, który jeździł po mieście i naprawiał ludziom rowery 😀 Ogólnie bardzo klimatyczne i ładne miasto, jeszcze tu wpadniemy!

Wyjazd po zakupach w Alcampo (mroczny, bardzo głęboko podziemny parking, Ola wywaliła jakieś barierki :p). Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża przez ciągnące się bez przerwy miasteczka, super miejscówka na spanie na dzikiej plaży (która ciągnęła się non-stop od Barcelony), przy jakiejś czujce/bunkrze.

sagrada de familia. Już prawie skończona [;

urokliwe uliczki

mini bunkier
Dzień 20

Ola: l = 10 km

Piotrek: l = 32 km

Po szybkim śniadaniu i zamiarze jechania do Girony… wsiedliśmy w pociąg przy 1. okazji [; Z przesiadką w Macant dotarliśmy na miejsce. Szukaliśmy kartonów na rowery (do samolotu), ale niestety w Decathlonie, Media Markt i Bauhausie nie mieli… Sjesta na osiedlu i w końcu w sklepie rowerowym dostaliśmy kartonu bez problemu, za free. Pozostał problem ich transportu na drugi koniec miasta. Ja jechałem dwoma rowerami, Ola niosła wielkie pudło (jedno w drugim) przez miasto wzbudzając niemałe zainteresowanie i uśmiechy przechodniów – jeden skośnooki nie wytrzymał i się roześmiał na Jej widok (: Jakieś 300metrów przed celem podróży wpadła na pomysł, że kartony może sobie położyć na pedale i prowadzić rower…. :p

Ola udała się autobusem z kartonami na lotnisko, a ja nadal jadąc na dwóch rowerach (+ przyczepka i sakwy :D:D) pojechałem na lotnisko kolejne 22km. Na lotnisku umościliśmy sobie posłanie, Ola poszła spać, a ja męczyłem się z rozkręcaniem i pakowaniem rowerów do pudeł.

 

Statystyka:

16 – dni jeździliśmy na rowerach

Łącznie przejechaliśmy 1359,5km

Co odejmując dni odpoczynkowe (i ich 87 km) daje średnio 79km dziennie

148km – maksymalny dzienny dystans

3392m n.p.m. – najwyższy punkt wyprawy

1 – raz spaliśmy ‘u gospodarza’ który sam nas przypadkiem zaprosił (Granada)

2 – złapane kapcie

0 – innych awarii (poza startymi doszczętnie klockami hamulcowymi)

1 – wywrotka Oli

(Nie?)rasistowska reklama szoko 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *